Rafał Rozmus: Amerykańsko-australijskie perspektywy
Fakt diametralnej zmiany na stanowisku prezydenta USA, nie przełożył się bezpośrednio na stosunki amerykańsko-australijskie. Obama niestety, nie tylko w Australii krytykowany jest za sposób w jaki obchodzi się ze swoimi partnerami.
W wyścigu o fotel prezydenta Stanów Zjednoczonych Barack Obama uzyskał nieprawdopodobne poparcie swoich australijskich „przyjaciół”. Prawie co piąty Australijczyk, gdyby mógł, głosowałby za Obamą. Jak wyglądają stosunki amerykańsko-australijskie po półroczu urzędowania nowego prezydenta Stanów Zjednoczonych?
Obecnie za stosunki australijsko-amerykańskie odpowiedzialny jest tandem Obama-Rudd. Obaj liderzy wywodzą się z formacji politycznych, których programy mają wiele wspólnych treści. Przypomnijmy, Kevin Rudd, wywodzący się z Partii Pracy został wybrany na premiera Australii w 2007 roku. Wtedy za prezydentury G.W. Busha, prezentującego neokonserwatywny punkt widzenia nie mogło być mowy o dobrych relacjach łączących obu liderów. Bush natomiast dobrze dogadywał się z poprzednikiem Rudda, Johnem Howardem, widzącym świat z podobnie manichejskiej perspektywy co Bush.
Teraz amerykańscy Demokraci i australijska Partia Pracy mówią wspólnym językiem, przynajmniej teoretycznie. Mamy do czynienia z sytuacją, jaka w przeciągu kilkunastu lat się nie zdarzyła. Ostatnio liderzy o podobnych poglądach, w obu tych państwach to Bill Clinton i Paul Keating, których czas urzędowania zbiegł się w latach 93-96.
Obama niestety, nie tylko w Australii krytykowany jest za sposób w jaki obchodzi się ze swoimi partnerami. Zimne podejście do swoich europejskich sojuszników nie przysparza mu popularności. Na ostatnim szczycie grupy G-8 we włoskim L’Aquila chwalił co prawda Rudda za jego podejście do rządzenia krajem i kierowania sprawami międzynarodowymi. Ustami szefa Banku Światowego, Boba Zoellicka, nazwał go nawet: „katalizatorem lepszej multilateralnej kooperacji politycznej”.
Na tym jednak się skończyło. Dla Obamy najważniejsze są inne państwa – Afganistan, Pakistan czy Iran, by nazwać te z pierwszej trójki. Klinem w relacje amerykańsko-australijskie wbijają się także Chiny. Wiele niepokojów dostarczyła Ameryce planowana umowa między Chinalco, chińskim koncernem, a Rio Tinto australijskim potentatem wydobywczym. Na jej mocy firmy miały prowadzić szeroko zakrojoną współpracę inwestycyjną, wpuszczając Chińczyków na rynek australijski. W niedawnym czasie, umowa została jednak zerwana przez stronę australijską i nie doszło do jej finalizacji.
Barack Obama mógł odetchnąć. Jego wierny sojusznik nie wpuścił do swojej piaskownicy chińskich łopat, mogących przekopać ją wzdłuż i wszerz. Tak samo jednak, jak Obama nie jest specjalnie zainteresowany Australią, tak samo Rudd nie chce się zanadto płaszczyć przed Ameryką. Pomimo, że ok. 1 100 australijskich żołnierzy walczy w Afganistanie, nie jest to liczba imponująca. Australia mogłaby spokojnie ją podwoić. Taka na przykład Kanada wnosi swój wkład do wojny w liczbie prawie 3 tys. żołnierzy.
Fakt diametralnej zmiany na stanowisku amerykańskiego prezydenta, nie przełożył się bezpośrednio na stosunki amerykańsko-australijskie. Jak już było wspomniane wyżej, Afgan-Pak i Iran nie pozwalają Obamie skupić się na bardziej praktycznej stronie relacji z Australią. Ze swoją ogromną powierzchnią, lasami i pieniędzmi Australia mogłaby być świetnym partnerem dla Stanów Zjednoczonych w dziedzinie walki z globalnym ociepleniem czy inwestycjami w odnawialne źródła energii.
Jednakże Obama zaczął dopiero swoją prezydencką przygodę. Przed nim jeszcze, w najbardziej optymistycznym scenariuszu, ponad 7,5 roku rządzenia. Może znajdzie czas by spojrzeć na swojego niedocenianego partnera i zacząć z nim realną współpracę.
Portal Spraw Zagranicznych pełni rolę platformy swobodnej wymiany opinii - powyższy artykuł wyraża poglądy autora.