Anna Mróz: Europa w walizce
- Anna Mróz
Na przełomie kwietnia i maja cztery sześcioosobowe polsko-niemiecko-ukraińskie zespoły wyruszyły w różne regiony Ukrainy, zabierając ze sobą „Europę w walizce”. Podróże te są elementem projektu o tej nazwie organizowanego od 2009 roku przez Fundację Schumana, Europejską Akademię w Berlinie, Fundację Konrada Adenauera na Ukrainie, Fundację Roberta Boscha oraz ukraiński Instytut Współpracy Euroantlantyckiej. Właśnie zakończył się ostatni etap tegorocznej edycji – spotkanie ewaluacyjne, które odbyło się w Warszawie. Celem projektu są spotkania ekspertów należących do junior i senior teamów – pochodzących z tych trzech krajów – z miejscowymi organizacjami pozarządowymi, uczniami, studentami, lokalnymi działaczami i społecznością. Tematyka spotkań oscyluje wokół szeroko rozumianej Europy i jej wartości, nie tylko Unii Europejskiej.
Nasz zespół młodych ekspertów pojechał w region Doniecka, leżący pod wschodnią granicą kraju i znajdujący się pod silnymi wpływami prorosyjskimi, by nie powiedzieć postsowieckimi. Z tego regionu pochodzi prezydent Janukowycz.
„Głowy Lenina znad pianina”
Główna ulica stolicy regionu nosi dumne imię towarzysza Lenina, a na ogromnym placu wieńczącym ją na monstrualnym cokole Lenin stoi jak żywy. Na pytanie, czy są jeszcze ulice i pomniki imienia Stalina, mieszkańcy odpowiadają przecząco, jednak w języku utrwalił się jego wizerunek jako wodza narodów radzieckich trzymającego władzę silną ręką. Starsi mieszkańcy mówią bowiem, jeśli zderzają się z przejawami źle rządzonego państwa „Stalin by do tego nie dopuścił” czy „za czasów Stalina to było nie do pomyślenia”. W tych skamielinach językowych i śladach w topografii miasta odbija się rys mentalności mieszkańców tego regionu, zgoła inny niż w zachodniej Ukrainie, w której Stalin jest w życiu codziennym raczej tym, „którego imienia nie wolno wymawiać”, wspominany jedynie w odniesieniu do popełnionych przez niego zbrodni. W zachodniej części kraju raczej nie natkniemy się też na pomniki Lenina.
Sam Donieck jest miastem kontrastów. Góruje nad nim stadion klubu Szachtar – Donbas Arena. Właścicielem obiektu jest ukraiński biznesmen Achmetow. W rozmowach z mieszkańcami widać wyraźnie, że zarówno klub, jak i sam obiekt sportowy są ogromną dumą regionu. W wielu szkołach widnieją proporce Szachtaru, a każda szkoła jako obowiązkowy punkt programu edukacyjnego ma zapewnioną wizytę na stadionie. Poza samym stadionem, który jest jednym z najnowocześniejszych w Europie, miasto sprawia wrażenie, jakby stanęło w biegu historii. W centrum widać kilka odnowionych secesyjnych fasad, większość budynków stanowią jednak sowieckie bloki.
Uczucie depresji trapiącej to miasto dotyka przyjezdnych już na samym lotnisku. W drodze od samolotu do terminalu mija się zardzewiałe i sypiące się hangary oraz znajdujące się w podobnym stanie hale niewiadomego przeznaczenia – stanowi to jednak tylko preludium do następnego obrazu, który ukazuje się oczom przybyłych: złomowiska samolotów! Ogromna kupa samolotowego złomu straszy szczęśliwców, którym jednak udało się wylądować. Od razu tchnie nadzieją… Autobus lotniskowy – trzeba przyznać, że nowoczesny – zatrzymuje się przed jakimś barakiem – pora wysiadać, to jest terminal. Po prawej stronie widać wznoszący się, ale w kwietniu nadal nieukończony imponujący szklany budynek nowego terminalu, (był gotowy na Euro 2012, więc warunki na pewno znacznie się zmieniły). Po odprawie paszportowej należało z powrotem wyjść na dwór, by odebrać bagaż. Skąd? – nasuwa się pytanie. Odpowiedź jest prostsza, niż można by się spodziewać: przed drzwiami stoi stary, zardzewiały samochodzik z platformą, na której leżą walizki – samoobsługa. Hala starego terminalu niezwykle ciemna, szara i brudna.
W drodze do hotelu położonego w centrum zauważa się charakterystyczny rys miasta – przemysł. Budynki postindustrialne, hale stalowe i ceglane – duże, szare, obdrapane, niektóre z powybijanymi szybami – na myśl przychodzi Łódź Fabryczna lat 90. XX wieku. Hotel na poziomie, w specyficznym stylu połączenia wszelkich możliwych materiałów, które akurat były modne w momencie remontu. Kolację można zjeść w restauracji Liverpool – działającej jak niemieckie stołówki studenckie – na kartę, na którą trzeba załadować gotówkę. Jedzenie ukraińskie, bardzo smaczne, obok bar sushi.
Rzeczywistość skrzeczy
25 km od Doniecka położona jest Gorlivka – 300 000 miasto, w którym szkołę nr 25 odwiedził nasz team „Europy w walizce”. Miejsce przygnębia jeszcze bardziej, przykro to stwierdzić, ale jak miasto długie i szerokie nie ma tam jednego budynku, którego nie należałoby wyburzyć. Tam nie ma czego remontować! Setki sypiących się bloków z wielkiej płyty, z pourywanymi albo krzywymi balkonami. Tu docenić można polskie budownictwo socjalistyczne, które miało do dyspozycji jednak o wiele lepsze materiały niż na Ukrainie i doświadczenie polskich inżynierów. Polskie bloki, nawet jeśli nieremontowane, nigdy nie wyglądały w ten sposób. Gorlivka to obraz nędzy i rozpaczy! Najładniejsze miejsca do pomnik Pabiedy, którego lata świetności już dawno minęły – otaczająca go fontanna nie działa, oraz pomalowany na złoto pomnik żołnierzy, którzy zginęli w Afganistanie. Poza tym nie ma nic. Pustka, dziura, wyrwa.
Na przełęczy marzeń i rzeczywistości
A jak żyją ludzie? Starsze pokolenie jest zadowolone z życia – pracują, w tym rejonie nie grozi im bezrobocie, jeżdżą do Doniecka, który jest przecież „bardzo pięknym miastem”, oglądają wystawy sklepowe, cieszą oko stadionem. Żyć nie umierać. Inne nastawienie ma młode pokolenie – są sfrustrowani, monotonią, biedą, szarością, brakiem perspektyw. Widzą różnice pomiędzy życiem na Ukrainie a życiem w „Europie”. Dla nich ciągle pozostaje pytaniem otwartym, czy należą do Europy. Wahają się w odpowiedziach, nie wiedzą. Chcieliby. Chcieliby otrzymywać dobrą jakość towarów i usług za cenę, którą płacą. Marzeniem ich jest wyjazd za granicę z pominięciem ruchu wizowego, chcieliby studiować za granicą, zarabiać w euro, podróżować – przypominają się marzenia Polaków z czasów żelaznej kurtyny, jak również z lat 90. XX wieku, kiedy to wciąż byliśmy postrzegani w krajach Unii jak ludzie drugiej kategorii.
Mieszkańcy Donbasu są jednocześnie dumni ze swojego kraju, swojej kultury, języka, kuchni. Mówią, że do „europejskiej walizki” spakowaliby swój dom, wspomnienia, fotografie, barszcz, zapach ukraińskiego chleba i oczywiście rodzimy język. Rodzina jest dla nich ważna. Rodzina dla nich to Ukraina. Tożsamość narodowa jest tutaj bardzo silna. Z jednej strony pozwala im przetrwać, z drugiej sprawia, że ich marzenia rozbijają się o brutalną rzeczywistość. Marzą o życiu w Europie, która jest utożsamiana nie z Unią Europejską, prawami człowieka i demokracją, ale o Europie, która w ich odczuciu jest po prostu luksusem. Ta tęsknota widoczna jest również na ulicach – wystawy zachęcają napisami „odzież z Europy”, „buty europejskie”, „dania europejskie”. Wiedza o tym, czym jest Europa, europejskość, Unia Europejska wśród dzieci i nastolatków jest jednak znikoma, rozmywa się w wyobrażeniach. Są natomiast świadomi tego, że gdzie indziej żyje się inaczej, że na Ukrainie coś nie gra…
W gościnie
W każdej z odwiedzanych szkół nasz team witany jest krótkim przedstawieniem śpiewających dzieci ubranych w stroje ludowe. Całość odbywa się w tzw. izbie narodowej, w której znajduje się atrapa pieca chlebowego, dawne narzędzia, makatki, wyszywanki oraz tzw. święty kącik – zwany „sekretem” z obrazami Najświętszej Panienki i Aniołów, obwieszony koralami i zastawiony puzderkami, w których mieszkają owe „sekrety”. Dzieci strofowane i ustawiane pod linijkę przez nauczycielkę przez 20 minut występu sławią piękno kultury Ukrainy, to że darzy ona swych mieszkańców urodzajem i dobrym życiem; śpiewają o wielkiej miłości do ojczyzny jej narodu. Jest pięknie. W trzech szkołach witają nas w dokładnie ten sam sposób. I to jest niesamowite. Z jednej strony jest to ślad socjalistycznej szkoły i wpojonej ideologii, z drugiej widać w tym rys tego wyjątkowego ukraińskiego patriotyzmu i wewnętrznego przekonania, że ich ojczyzna jest wielką wartością. Wzruszamy się, robimy sobie zdjęcia z przebranymi w stroje ludowe dziećmi – na tle pięknych wyszywanek i makatek. Próbujemy wczuć się w ten klimat i nie nakładać na ten obraz niepotrzebnych klisz, by móc jak najsilniej doświadczyć tego, jak tam jest.
Prowadzimy nasze spotkania po angielsku, co jest tłumaczone na ukraiński. Rzadko zdarzają się dzieci mówiące po angielsku – są to na ogół jedna – dwie osoby, czasem wcale, na grupę kilkudziesięcioosobową. Choć trzeba przyznać, że grupy różnią się między sobą. W Makijewce trafiamy do szkoły, w której wiele się dzieje. Mają swój teatr, z którego prezentują nam nagrania video, a zamiast przedstawienia o siermiężnej Ukrainie, witają nas piosenką Celine Dion w naprawdę wzruszającym wykonaniu jednej z uczennic. W tej szkole spotkanie udało się najlepiej. Dzieci były otwarte, śmiało odpowiadały na nasze pytania, nawet jeśli potrzebowały do tego tłumacza, nawet jeśli odpowiedzi nie zawsze były prawidłowe, nadal próbowały. Wyraźne było, że ktoś ma pomysł na tę szkołę, i to nie w duchu sowieckim. Po spotkaniu nie chcieli się z nami rozstać, zadawali mnóstwo pytań: ile zarabia lekarz w Niemczech?, czy trzeba znać angielski, by być w Polsce dziennikarzem?, czy w Warszawie jest teraz wielu homoseksualistów (oczywiście tego słowa nie są w stanie wymówić – bo jakieś takie wstydliwe – ale domyślamy się z kontekstu, czy my byśmy chcieli, by Ukraina była w Unii? jak się dostać na staż w parlamencie UE? Wychodzą z nami na dwór robimy pamiątkowe zdjęcia i wśród okrzyków „Paka!”, „Budtie zdarowi!” odjeżdżamy.
Tego samego dnia odwiedziliśmy jeszcze jeden z euroklubów – ich popularność na Ukrainie potwierdza zainteresowanie Zachodem, jednakże nie zawsze wiąże się z jakąkolwiek wiedzą o Europie czy Unii. Tu sytuacja jest jednak bardzo dobra. Zebrana młodzież w wieku gimnazjalnym wypada najlepiej pod względem znajomości angielskiego ze wszystkich odwiedzanych przez nas miejsc. Jest kilka osób, które stawiają pytania po angielsku – atmosfera nie jest tak entuzjastyczna jak w poprzedniej szkole, ale staramy się to przełamać. Dzieciaki dają się ponieść. Trudności sprawia nam natomiast dyrektor, który zasiadł z nami przy stole i co pewien czas próbuje się wtrącać i udowadniać, choć to nie było tematem dyskusji, że poziom szkół i uczelni na Ukrainie jest bardzo wysoki, że wszystkie dzieci znają przynajmniej jeden język obcy, a nawet po dwa. Próbę pacyfikacji natręta podejmuje członek naszego teamu – Wieciesław z Ukrainy. Robi się gorąco. Próbujemy więc skierować rozmowę na inne tory, po chwili dyrektor robi to samo – oddajemy zatem głos naszej młodej publiczności.
„Będziesz doktorem”. Tylko po co?
Następny dzień to spotkanie na uczelni wyższej z doktorantami. Na sali nie zasiadł nikt z przedstawicieli szkoły, sama młodzież. Nasz kolega Łukasz animuje ich po rosyjsku. Układa nam się spójna narracja o punkcie zwrotnym w życiu każdego z nas. Ja opowiadam o stypendiach w Berlinie, Łukasz o miłości do Białorusinki, Anja o przeprowadzce z zachodniej do wschodniej części Niemiec – jak spotkanie z kimś z zewnątrz naszego zamkniętego kręgu zmieniło nasze życie. Mówimy o możliwościach stypendialnych dla Ukraińców. Nie długo musimy czekać na reakcję. Są zainteresowani, ale jednocześnie wylewa się z nich potok frustracji. Mówią, że nie mają żadnych perspektyw na przyszłość, że wszędzie korupcja, nie ma jak się leczyć, jak pracować. Najchętniej uciekliby stąd, gdzie pieprz rośnie i nigdy więcej nie wrócili. Znajdują w nas cierpliwych słuchaczy. Opowiadają o projekcie z jednym z polskich uniwersytetów dla 70 osób z ich uczelni, na który polski konsulat nie wydał wiz. Argument: za dużo, za krótki czas. Czuć desperację i bezradność. Nie chcemy ich zostawić z tym poczuciem beznadziei. Mówimy, że to przykre, ale by nie ustawali w staraniach, że warto ciągle próbować, by się nie zrażali niepowodzeniami. Podkreślamy, że przy programach indywidualnych jest łatwiej, bo formalności w dużej mierze spadają na fundatora stypendium. Na to pada pytanie, jakie są szanse pozostania w Unii po pobycie stypendialnym. Mówimy o formalnościach i trudnościach, ale staramy się im uświadomić, że Ukraina ich potrzebuje, że warto by wracali, bo dzięki nim, ich wykształceniu i znajomości standardów Zachodu może się coś zmienić tu na miejscu. Frustracja, by nie powiedzieć rozpacz, leje się szerokim strumieniem. „Wracać – ale po co? Tu i tak nic się nie zmieni”. Opowiadam im o swoim powrocie z Berlina do Warszawy, kontraście miedzy tymi miastami przed sześcioma laty, pragnieniu powrotu do Niemiec, o tym, jak bardzo źle mi było wrócić do Polski i codziennie w metrze, tramwaju i sklepie doświadczać różnicy. Ale jednocześnie wspominam o wzrastającym przekonaniu, że dopóki jest mi tu źle, oznacza to, że mam tu coś do zrobienia, dla siebie i dla tego miasta, jeśli wyjadę w takiej sytuacji, to będzie to ucieczką… Ale w powietrzu wisi poczucie „łatwo powiedzieć…”.
To spotkanie było chyba najważniejsze, pokazało nam, jak żyją w Donbasie młodzi ludzie, jak bardzo są sfrustrowani szarą codziennością wschodniej Ukrainy i jak bardzo nie wierzą w przyszłość, w zmiany na lepsze, w siebie… Z jednej strony, jak bardzo są przywiązani do tradycji i swojej kultury, z drugiej jak bardzo chcieliby zmian w otaczającej ich rzeczywistści. Zobaczyliśmy, jak ogromny sens ma przyjazd do nich i poświęcanie im czasu na rozmowę.
To, co zostało w nas
Wyjazd dał nam możliwość zobaczenia, przeżycia i choć w części dotknięcia życia we wschodniej Ukrainie. Pozwolił nam dostrzec, jak wielki, a niewykorzystany potencjał ma Ukraina. To bezcenne doświadczenie.
Przy tej okazji można się spytać, a co my wiemy tak naprawdę o Ukrainie, zwłaszcza o jej wschodnich rubieżach. Co zapakowalibyśmy do ukraińskiej walizki, gdybyśmy chcieli przedstawić kawałek tego kraju Europejczykom? To już jednak zadanie na kolejny projekt…
Portal Spraw Zagranicznych pełni rolę platformy swobodnej wymiany opinii - powyższy artykuł wyraża poglądy autora.