Zatrzymanie imigracji przez Tunezję to nie tylko koszt finansowy
Tunezja otrzyma poważny zastrzyk gotówki od Unii Europejskiej, w zamian zobowiązując się do powstrzymania ludzi chcących przedostać się na południe Europy. Umowa z tunezyjskim prezydentem Kaisem Saiedem dla unijnych liderów będzie także kosztem wizerunkowym, zarówno z powodu jego autorytarnych rządów, jak i sposobu traktowania imigrantów przez podległe mu służby.
W ostatnich miesiącach odnotowano wyraźny wzrost liczby osób chcących nielegalnie przedostać się na teren Unii Europejskiej przez Może Śródziemne. Pod koniec czerwca było to zresztą widać doskonale na przykładzie włoskiej wyspy Lampedusa, do której dziennie przybijało nawet kilkanaście łodzi. Nic dziwnego, że włoska premier Giorgia Meloni ostrzegła przed przekształceniem jej kraju w „jeden wielki europejski obóz dla cudzoziemców”, czemu jej zdaniem można przeciwdziałać jedynie poprzez gospodarcze wsparcie dla Afryki.
Właśnie na nie od dawna liczy Tunezja, która oczywiście z racji swojego położenia nad Morzem Śródziemnym znajduje się na jednym z głównych szlaków migracyjnych do Europy. Wizyta Meloni, szefowej Komisji Europejskiej Ursuli von der Leyen i holenderskiego premiera Marka Rutte w Tunisie zaowocowała więc porozumieniem zadowalającym (przynajmniej w teorii) obie strony. Tunezja otrzyma więc pieniądze, a w zamian unijni przywódcy uspokoją sytuację na południu Europy i we własnych państwach, w których wyraźnie rośnie poparcie dla ugrupowań sprzeciwiających się masowej imigracji.
Pieniądze potrzebne od zaraz
Warto podkreślić, że unijni liderzy rozmawiali z tunezyjskimi władzami już przed miesiącem. Wówczas nie osiągnięto ostatecznego porozumienia, ale zadecydowano o kontynuowaniu rozmów. Zespoły negocjacyjne Tunezji i UE ostatecznie wynegocjowały umowę opartą o pięć podstawowych filarów: budowę silnej tunezyjskiej gospodarki, przyciąganie inwestycji w kluczowych obszarach, tworzenie szans dla młodzieży, kooperację w dziedzinie czystej energii i skuteczniejszą współpracę w zakresie migracji.
Według deklaracji von der Leyen, Tunezja będzie mogła liczyć na znaczący zastrzyk finansowy. Bruksela przeznaczy tym samym blisko 100 milionów euro na walkę Tunisu z imigracją, natomiast miliard na rozwój tamtejszej gospodarki. Na razie wiadomo, że Tunezja na pewno otrzyma pieniądze na ograniczenie imigracji, z kolei pomoc rozwojowa uzależniona jest od jej porozumienia z Międzynarodowym Funduszem Walutowym. Nie będzie ono jednak łatwe, bo tunezyjski prezydent jeszcze w kwietniu zarzucał UE i MFW „dyktat” i ingerencję w wewnętrzne sprawy kraju. Saied, ubiegając się o pożyczkę w wysokości blisko czterech miliardów dolarów, nie chciał bowiem wprowadzać wymaganych przez Unię i Fundusz reform oraz dotkliwych cięć w wydatkach publicznych.
Zapewne chcąc podnieść swoją pozycję negocjacyjną, Tunezja zdecydowała się nawet otwarcie mówić o nowej alternatywie dla pożyczki z MFW. Miałoby być nią zgłoszenie akcesji do powiększającej się w ostatnim czasie grupy państw BRICS, a więc pójście śladem sąsiedniej Algierii. Taki scenariusz nie został jednak przedstawiony przez żadnego przedstawiciela administracji prezydenckiej, ale przez jednego z liderów proprezydenckiego Ruchu 25 Lipca, czyli jednej z licznych organizacji popierających rządy Saieda.
Sama pożyczka jest niemal kwestią życia i śmierci dla pogrążonej w kryzysie tunezyjskiej gospodarki. Mierzy się ona bowiem z dwucyfrową inflacją i stale rosnącym bezrobociem, ale przede wszystkim z trwającą od „Arabskiej wiosny” gospodarczą stagnacją. Z drugiej strony należy pamiętać, że MFW domaga się od władz w Tunisie przeprowadzenia reform, bo poprzednie dwie pożyczki warte blisko 4,5 miliarda dolarów nie przyniosły oczekiwanych rezultatów.
Nie będzie humanitaryzmu
O marnej kondycji Tunezji najlepiej świadczy fakt, że pod względem liczby przepraw imigrantów przez Morze Śródziemne prześcignęła ona pogrążoną przez wiele lat w wojnie domowej Libię. To właśnie wybrzeże wschodniego sąsiada Tunezji było przez lata głównym punktem startowym imigrantów chcących przedostać się do Europy. Od kilku miesięcy Afrykańczycy gromadzą się jednak w Safakis na południe od Tunisu, skąd najłatwiej przeprawić się do wspomnianej już włoskiej wyspy Lampedusa.
Największy w historii Tunezji kryzys migracyjny jest oczywiście ogromnym problemem dla tamtejszych władz. Jej prezydent wielokrotnie odnosił się więc do tego problemu, a jego słowa wzbudzały spore kontrowersje wśród organizacji praw człowieka i zachodnich instytucji. Saied twierdzi między innymi, że obecna sytuacja jest następstwem stworzonego na początku wieku „przestępczego planu zmiany struktury demograficznej Tunezji”, dlatego konieczne jest podjęcie radykalnych środków wobec „hord nielegalnych imigrantów”.
Tunezyjskie służby chociażby na początku tego miesiąca zdecydowały się na wyrzucenie z Safakis kilkudziesięciu czarnoskórych Afrykańczyków, którzy zostali przewiezieni do zmilitaryzowanej strefy znajdującej się bezpośrednio przy granicy z Libią. W ten sposób zareagowano na zabicie w tym mieście obywatela Tunezji, będącego ofiarą nożownika biorącego udział w jednym ze starć pomiędzy imigrantami i lokalnymi mieszkańcami.
Sytuacja związana z napływem nielegalnych imigrantów wzmaga zresztą niechętne im nastroje w tunezyjskim społeczeństwie. Na ulicach Safakis regularnie odbywają się demonstracje przeciwników ich obecności, a jak widać przeradzają się one również w brutalne starcia. Tunezyjskie służby, według obrońców praw człowieka, także nie stronią od agresji wobec obcokrajowców. Podczas podejmowanych wobec nich interwencji używają więc różnych form przemocy.
Umowa z dyktatorem
Oczywiście tunezyjscy policjanci i żołnierze mogą liczyć na pełne poparcie prezydenta. Jak już wspomniano, Saied nie ma oporów przed radykalnymi wystąpieniami na temat imigrantów traktujących jego kraj jako swoisty węzeł komunikacyjny. Jeszcze wyraźniej swoje stanowisko wobec obywateli państw Afryki Subsaharyjskiej formułują grupy polityczne wspierające jego rządy. Na przykład Tunezyjska Partia Nacjonalistyczna rozwinęła myśl Saieda na temat zmian struktury demograficznej kraju, porównując sytuację Tunezji do konfliktu izraelsko-palestyńskiego.
Nacjonalizm jest jednym z fundamentów rządów tunezyjskiego prezydenta. A właściwie dyktatora, bo niemal dokładnie przed dwoma laty przejął on władzę w kraju i rozwiązał tamtejszy parlament. Co prawda na przełomie ubiegłego i bieżącego roku odbyły się kolejne wybory do Zgromadzenia Przedstawicieli Ludowych, ale zostały one zbojkotowane przez ugrupowania opozycyjne. W nowym składzie parlamentu zdecydowaną większość posłów stanowią więc członkowie wspomnianego, proprezydenckiego Ruchu 25 Lipca.
Saied regularnie musi się mierzyć z protestami swoich przeciwników, którzy jak na razie nie mają najmniejszych szans na obalenie prezydenta. Sytuacja ekonomiczna Tunezji po „Arabskiej wiośnie” stała się gorsza niż przed obaleniem dyktatury Ben Alego, dlatego wielu Tunezyjczyków jest zwyczajnie rozczarowanych demokracją (a zwłaszcza rządami partii islamistycnych) i opowiada się za rządami silnej ręki. Jak widać jest ona również potrzebna samej Europie, aby powstrzymać kryzys migracyjny.
Maurycy Mietelski
fot. Mohamed Ali Mhenni / Wikimedia Commons