Kongijczycy niechętni ruandyjskiej pomocy
Joseph Kabila, prezydent Demokratycznej Republiki Kongo, jest powszechnie krytykowany za nieskonsultowanie z parlamentem zgody na wkroczenie ruandyjskich wojsk na terytorium kraju. Obecność znienawidzonych Ruandyjczyków budzi też wątpliwości wśród zwykłych obywateli. Granicę z DR Kongo przekroczyło od wtorku blisko 4 tysiące ruandyjskich żołnierzy. Mają oni pomóc kongijskiej armii w rozprawie z ukrywającymi się na pograniczu rebeliantami z plemienia Hutu (pochodzącymi notabene z Rwandy). „Zwróciliśmy się z oficjalną prośbą do ruandyjskiej armii o udział w operacji rozbrajającej” mówił we wtorek kongijski minister informacji, Lambert Mende Omalanga. Ruandyjczycy mają pełnić rolę obserwatorów i nie brać udziału w walkach.
Prezydenta najgłośniej za tą decyzję krytykuje przewodniczący parlamentu, Vital Kamerhe. Kabila nie skonsultował bowiem z parlamentem zaproszenia ruandyjskich wojsk do udziału w operacji przeciwko FDLR („Demokratyczne Siły Wyzwoleńcze Rwandy”). Co więcej, wcześniej zapewniał że Ruandyjczycy zapewnią operacji tylko logistyczne i wywiadowcze wsparcie, nie stawiając stopy na kongijskiej ziemi.
Zdaniem Kamerhe obecność ruandyjskiej armii przyniesie więcej kłopotów niż pożytku. Co więcej obawia się on powtórki sytuacji z północnego Kongo gdzie od połowy grudnia trwa bardzo podobna międzynarodowa operacja przeciwko ukrywającym się tam ugandyjskim rebeliantom z Armii Bożego Oporu (LRA). Mimo skierowania w region znacznych sił wojskowych bojownicy LRA unikają walki i w zamian mszczą się na niewinnych cywilach, wycinając w pień całe wioski. „Nie możemy nauczyć się najpierw czegoś z porażki zanim zaczniemy nową operację?” pyta Kamerhe.
Abstrahując od kwestii politycznych sama obecność Ruandyjczyków na terytorium DR Kongo budzi wśród obywateli tego kraju wielkie emocje. W ciągu ostatnich piętnastu lat Rwanda dwukrotnie (1996 i 1998) dokonała inwazji na Demokratyczną Republikę Kongo, co doprowadziło do wybuchu krwawej wojny domowej z udziałem żołnierzy z ośmiu sąsiednich państw. Efektem była wojna „wszystkich ze wszystkimi”, kompletna dewastacja kraju i blisko 5 milionów ofiar. Co więcej, w ostatnich miesiącach rząd w Kinszasie bez przerwy oskarżał Rwandę o inspirowanie i wspieranie rebelii, którą generał Laurent Nkunda wywołał w Północnym Kivu.
Nic więc dziwnego, że zwykli obywatele nie rozumieją tej nagłej zmiany sojuszy. „Dlaczego nasze władze wezwały Ruandyjczyków, którzy stoją za wszystkim co dzieje się w Kivu. Czy zapomniały o mordach i gwałtach jakich dopuszczali się na kongijskiej ziemi?” – takie słowa często padają z ust indagowanych przez dziennikarzy mieszkańców Kinszasy i dobrze oddają stan ducha wielu Kongijczyków.
Operacja w Północnym Kivu jest jednak zdaniem rządu niezbędna. Obecność bojowników Hutu na terytorium Konga (większość z nich to byli żołnierze ruandyjskiej armii oraz członkowie paramilitarnych bojówek „Interahamwe”, odpowiedzialni za ludobójstwo dokonane w Rwandzie w 1994 r.) jest przyczyną stałego napięcia na linii Kinszasa-Kigali i dwukrotnie spowodowała ruandyjską inwazję na ten kraj. Co więcej działania FDLR są oficjalną przyczyną dla której zbuntowany generał Laurent Nkunda rozpoczął w sierpniu swą rebelię w prowincji Północne Kivu. Zdaniem Nkundy bojownicy Hutu prześladują jego rodaków Banyamulenge (kongijski odłam plemienia Tutsi), a rząd nic nie robi by się temu przeciwstawić.
Teraz ruandyjskie i kongijskie oddziały bez problemu wchodzą na tereny opanowane przez bojowników Nkundy.
Oficjalnie rząd w Kinszasie głosi, że spróbuje skłonić bojowników FLDR do dobrowolnego rozbrojenia się i powrotu do Rwandy. Mało kto jednak wierzy by bojownicy Hutu (z których wielu splamiło się udziałem w ludobójstwie z 1994 r.) dobrowolnie się poddali.
W środę kongijska armia nie wpuściła na teren operacji oenzetowskich „błękitnych hełmów”. Nie mogą się tam również dostać dziennikarze i pracownicy organizacji humanitarnych.
Na podstawie: news.bbc.co.uk, mg.co.za