Sudan/ Pola naftowe Kordofanu pod ostrzałem
„To dopiero początek”- tak o wtorkowym ataku na pole naftowe Defra, położone w sąsiadującym z Darfurem regionie Kordofan, mówi Ahmed Tugud, jeden z przywódców walczącego z rządem w Chartumie darfurskiego Ruchu na rzecz Sprawiedliwości i Równości (JEM). JEM dał zagranicznym kompaniom naftowym tydzień na opuszczenie Sudanu.
Przedstawiciel JEM podał, że w ataku zginęło dwudziestu rządowych żołnierzy, a do niewoli zostało wziętych dwóch zakładników – Kanadyjczyk i Irakijczyk. Tugud podkreślił jednocześnie, że zakładnicy są na razie bezpieczni - o ich dalszym losie jeszcze nie zdecydowano.
Dlaczego JEM zaatakował instalacje naftowe akurat w tym regionie? Otóż Defra jest polem naftowym eksplorowanym przez międzynarodowe konsorcjum w którym, poza Indiami, Malezją i Sudanem, swoje udziały - w dodatku największe - mają Chiny. JEM dał zagranicznym kompaniom naftowym tydzień na opuszczenie Sudanu.
Tugud deklaruje, że atak na Defrę należy odczytywać jako wiadomość dla Chin, które JEM oskarża o dostarczanie broni dla rządu sudańskiego. Według niego rząd sudański wraz z chińskim współpracują opierając się na prostym schemacie: za pieniądze, które dostaje za dzierżawę pól naftowych, Chartum kupuje chińską broń, za pomocą której walczy potem z krajowymi oponentami.
Na razie Tugud zapowiada, że atakom JEM-u nie będzie końca, póki nie zostaną spełnione ich żądania finansowej rekompensaty dla ludzi żyjących w Darfurze (lub tych, którzy w obawie o własne życie musieli stamtąd uciekać) i dopóki nie zostanie utworzony darfurski rząd regionalny, który otrzyma pełną reprezentację w sudańskim rządzie.
Zaskakujące, że rząd Sudanu nie potwierdza rewelacji o ataku. Sudański minister energetyki i górnictwa twierdzi, że Defra jest regionem niezagrożonym i w pełni bezpiecznym. Również kanadyjski Minister Spraw Zagranicznych nie może potwierdzić informacji o porwaniu obywatela Kanady, gdyż nie uzyskał jeszcze jej potwierdzenia.
Zainteresowanie działalnością gospodarczą na ternie Afryki naraziło Chiny na akty agresji nie tylko w tym tygodniu, lecz również w trakcie ostatnich kilku miesięcy. Chińskie obiekty i ich pracownicy byli już marcu tego roku atakowani na terenie etiopskiego Ogadenu, a miesiąc później - w Somalii. Kilku Chińczyków zostało też porwanych w południowej Nigerii przez miejscowych rebeliantów zwalczających zagraniczne koncerny naftowe.
Atak na pola Kordofanu kładzie cień na rozmowy pokojowe między rebeliantami a rządem sudańskim, które mają się odbyć w sobotę, (27.10) w libijskim mieście Sirte. Te negocjacje już od jakiegoś czasu stoją zresztą pod znakiem zapytania, gdyż ich bojkot zapowiedziało sześć frakcji SLA (Sudan Liberation Army – Sudańska Armia Wyzwoleńcza) – drugiego po Jem największego ugrupowania rebelianckiego w Darfurze. Rebelianci narzekają, że do rozmów nie zaproszono zagranicznych delegatów oraz, że wyznaczono limit reprezentantów każdej z grup.
Konflikt w sudańskiej prowincji Darfur wybuchł na początku 2003 r. gdy miejscowe siły opozycyjne rozpoczęły rebelię przeciwko rządowi w Chartumie, uważając że mieszkańcy prowincji są marginalizowani przy podziale władzy i wpływów z budżetu. W odpowiedzi rząd rzucił przeciwko nim arabską milicję – tzw. Dżandżawidów, która rekrutuje się z koczowniczych plemion Darfuru od niepamiętnych czasów spierających się z czarnymi rolnikami o dostęp do wody i pastwisk. Teraz za cichą zgodą rządu rozpoczęli oni kampanię czystek etnicznych skierowanych przeciw murzyńskiej ludności prowincji. Ocenia się, że w dotychczasowych walkach i wyniku czystek dokonywanych przez Dżandżawidów zginęło już ok. 200 tys. ludzi, a blisko dwa miliony zostało wypędzonych ze swych domów. Jest to najgorszy w chwili obecnej kryzys humanitarny na świecie
Na podstawie: mg.co.za, news.bbc.co.uk