Portal Spraw Zagranicznych psz.pl




Portal Spraw Zagranicznych psz.pl

Serwis internetowy, z którego korzystasz, używa plików cookies. Są to pliki instalowane w urządzeniach końcowych osób korzystających z serwisu, w celu administrowania serwisem, poprawy jakości świadczonych usług w tym dostosowania treści serwisu do preferencji użytkownika, utrzymania sesji użytkownika oraz dla celów statystycznych i targetowania behawioralnego reklamy (dostosowania treści reklamy do Twoich indywidualnych potrzeb). Informujemy, że istnieje możliwość określenia przez użytkownika serwisu warunków przechowywania lub uzyskiwania dostępu do informacji zawartych w plikach cookies za pomocą ustawień przeglądarki lub konfiguracji usługi. Szczegółowe informacje na ten temat dostępne są u producenta przeglądarki, u dostawcy usługi dostępu do Internetu oraz w Polityce prywatności plików cookies

Akceptuję
Back Jesteś tutaj: Home Archiwum Barack Obama rok po wyborach: mesjasz, celebryta czy mąż stanu?

Barack Obama rok po wyborach: mesjasz, celebryta czy mąż stanu?


02 listopad 2009
A A A

Rok temu Barack Obama wygrał wybory, ponieważ uosabiał zmianę – tak bardzo potrzebną zarówno Amerykanom, jak i całemu światu. Jakże różnił się od swojego poprzednika, który wysłał amerykańskie wojska na dwie wojny, a gospodarkę – główny czynnik mocarstwowości USA, zostawił w największym kryzysie od lat trzydziestych.

ImageNeokonserwatyzm nie sprawdził się jako powszechna ideologia. Globalizacja 3.0 – według terminologii Thomasa Friedmana[1] - nie pozwala postrzegać świata jako miejsca złego i nieprzyjaznego, który albo trzeba zburzyć, zaorać i posypać solą, albo zburzyć i wybudować po swojemu.

Barack Obama wygrał, bo dzięki niemu Amerykanie uwierzyli w swoją wyjątkowość: w American Dream XXI wieku. Stany Zjednoczone znowu stały się lśniącym miastem na wzgórzu: gdzie ani wiek i brak doświadczenia, ani rasa, ani pochodzenie, ani kontrowersje wokół religii, nie stoją na przeszkodzie, by sięgać wysoko: aż po Biały Dom.

„Szansa”, którą wyborcy dali Barackowi Obamie, to de faco szansa dla nich samych: żeby przekonać się, że są lepsi, aniżeli mogłoby się wydawać.

Chociaż John McCain zdobył prawie 46 procent głosów, można śmiało wysunąć tezę, że tuż po wyborach, stosunek Amerykanów do prezydenta-elekta opierał się na zasadzie „my z niego wszyscy”.

Po roku od wyborów (i dziesięciu miesiącach sprawowania urzędu), poparcie dla Baracka Obamy wynosi 55 proc[2]. Daje mu to dziesiąte miejsce wśród dwunastu powojennych prezydentów.  Pozornie: nie jest najlepiej. Jednak Jimmy’ego Cartera i George’a H.W. Busha w analogicznym okresie popierało ponad trzy czwarte Amerykanów, a obaj przegrali wyścig o reelekcję.

Natomiast rządzący przez dwie kadencje Bill Clinton i George Bush junior mieli jeszcze niższe niż Obama wskaźniki poparcia.

 

Romans z mediami

Trudno wiec mówić o „kryzysie” prezydentury Obamy. Bardziej o jej „urealnieniu”. W wyborach zwyciężył bardziej mesjasz niż polityk, tymczasem to polityk musi rządzić krajem. Na scenie krajowej, pokłosiem mesjańskości z kampanii stała się celebrytyzacja Baracka Obamy i jego rodziny (skategoryzowanie ich w zbiorowej wyobraźni obok gwiazd Hollywoodu). To celebrytyzacji przyczyniły się w znacznym stopniu media, zwłaszcza internetowe, które po intensywnej kampanii wyborczej nie mogły „oderwać się” od Obamy: kandydat Obama pozwalał im na wiele, więc teraz media zażądały tego samego od Obamy – prezydenta.

Uruchomione zostały specjalne serwisy poświęcone tylko 44. prezydentowi, a najlepsi dziennikarze (choćby Ryan Lizza z „The New Yorkera”, który zresztą zyskał uznanie dzięki artykułowi o młodzieńczej pracy Obamy jako community organizera w Chicago), zostali oddelegowani do Waszyngtonu, by pisać wyłącznie o nowej administracji.

Jednym z najbardziej pro-rządowych mediów stał się internetowy serwis Huffington Post, który wśród tytułów akredytowanych przy Białym Domu zajmuje taką pozycję, jak „New York Times” (swoją drogą – też mocno „zaprzyjaźniony” z Obamą i współpracownikami).

Dzięki tej wyjątkowej pozycji, Huffinton Post przegonił WashingtonPost.com w liczbie unikalnych użytkowników we wrześniu tego roku.[3]

 

Prezydent blogerów

Wokół Obamy: prezydenta – celebryty, powstała cała społeczność specjalistycznych blogów, pisanych przez pasjonatów, a poświęconych różnorodnej tematyce: od kuchni, potraw i odżywania (ObamaFoodorama.blogspot.com), po ostatnie kreacje pierwszej damy (choćby Miss-O.org, którego autorka wydała ostatnio książkę [!] poświęconą Michelle Obamie jako ikonie mody).

Zresztą Michelle Obama (a także prezydenckie córki, teściowa i pies) to następny fenomen mediatyzacji i celebrytyzacji prezydentury Baracka Obamy.

Właśnie ścisła specjalizacja tematyczna: moda, uroda, zdrowie, bezpieczeństwo narodowe – wszystko w kontekście rodziny Obamów – pozwoliła na rozwój mediów tworzonych przez blogerów – niezależnie od redakcji wielkich tytułów. Szum medialny wokół samego prezydenta, ciągły głód informacji na jego temat, a także odpowiednie używanie narzędzi społecznościowych typu Twitter, sprawiły, że owi blogerzy stali się specjalistami w swojej dziedzinie i weszli do mainsreamowego dyskursu polityczno - medialnego – pojawiając się w telewizji, czy nawet otrzymując zaproszenie do Białego Domu.

Prezydentura Obamy budzi więc w Amerykanach ciekawość – i to pozostałość kampanii wyborczej: bez prezydenta nie można żyć. Z drugiej jednak strony – bieżąca polityka, daleka od górnolotnych obietnic i deklaracji wyborczych, mocno nadwerężyła prezydencki mit, a momentami – skarykaturyzowała go. Doskonale ilustruje to reakcja Amerykanów na przyznanie ich prezydentowi pokojowej nagrody Nobla.

Wątpliwości co do zasług Obamy – w kontekście nagrody tego formatu – mieli nie tylko Republikanie, ale i sami Demokraci. Nawet najwięksi orędownicy prezydenta – na co dzień wpatrzeni w niego jak w obrazek, tym razem tylko średnio entuzjastycznie wypowiadali się  jedynie o „mandacie do działania”.

Tłumaczono, że nagroda Nobla to „wymysł Europejczyków” i wyróżnienie ważne dla nich, a nie dla Ameryki. W ten sposób – przez osobę Baracka Obamy – zakwestionowano rangę samej nagrody. Norwescy członkowie Komitetu Noblowskiego mieli „dać się oczarować Obamie”, bez względu na jego rzeczywiste kompetencje. Pomyśleć, że zdania takie można było przeczytać w niecały rok po tym, jak w USA „dało się oczarować” w ten sposób 55 procent wyborców.

 

Europejska Obamomania

Pozostając na chwilę w Europie: to prawda – Europejczycy kochają Baracka Obamę. Przynajmniej ci z zachodu kontynentu. Najbardziej dali oczarować się Obamie Niemcy – prezydenta USA popiera tam aż 92 procent wyborców. To o osiemdziesiąt punktów procentowych więcej niż w przypadku George’a W. Busha.

Bardziej niż w USA Obamę cenią także we Włoszech (91 proc.), Holandii (90 proc.), Portugalii (90 proc.), Francji (88 proc.), Hiszpanii (85 proc.), Wielkiej Brytanii (82 proc.), Bułgarii (72 proc.), Słowacji (71 proc.) i Rumunii (58 proc.).

Wysokie notowania prezydenta przełożyły się na postrzeganie samych Stanów Zjednoczonych. O ile antyamerykanizm można śmiało zaliczyć do przeszłości, to trudno mówić o powrocie miłości do USA.

Prawie połowa Europejczyków (i Turków) mówi „tak” amerykańskiemu przywództwu na arenie międzynarodowej. W 2008 roku tego zdania było jedynie 33 procent badanych, więc powszechnie wieszczono zmierzch amerykańskiego imperium.

Największa zmiana w tej kwestii zaszła we Francji: poparcie dla amerykańskiego przywództwa w 2009 roku przewyższyło to poparcie z 2002 roku – a więc jeszcze sprzed inwazji na Irak.

Zachodnia Europa pokochała Baracka Obamę, ponieważ za granicą jest on ciągle Obamą z kampanii wyborczej. „Twardą rękę” Amerykańskiego prezydenta odczuli co najwyżej Europejczycy ze wschodu – ale, paradoksalnie, dla państw zachodniej Europy był to wyraz złagodzenia ambicji USA w stosunkach międzynarodowych.

Przywódcy największych europejskich potęg i „starzy” sojusznicy USA doceniają fakt, że Barack Obama zrezygnował z konfrontacji i zaczął na serio liczyć się z ich zdaniem. Co więcej – jeśli przywódcy państw UE będą mówić jednym głosem, to istnieje ogromna szansa, że Obama im ustąpi. A przynajmniej nie zrobi niczego przeciwko nim.

Barack Obama – wydawałoby się: najmniej „europejski” prezydent USA, doskonale pasuje do postpolitycznego stylu uprawiania polityki na Starym Kontynencie. Negocjacje, dyplomacja, dialog – w Unii Europejskiej to codzienne narzędzia przetargów politycznych.

Europie podoba się też koncyliacyjny stosunek USA do Rosji. Państwo rządzone przez duet Miedwiediew – Putin to dla Europy ambiwalentny partner. Z jednej strony – na Zachodzie panuje przekonanie o konieczności szanowania Rosji i niepotrzebnego jej nie drażnienia. Z drugiej – na wschodzie kontynentu panuje nieustanny strach i niepokój przed „Wielkim Bratem”. To dwie zupełnie różne koncepcje polityki: appeasement kontra containment.

W czasie kryzysu gospodarczego bardziej opłacalny (i to dosłownie) wydaje się ten pierwszy model. Przyjęcie go przez Stany Zjednoczone ostatecznie ma przeważyć na jego korzyść.

Obama to dla Europejczyków (z zachodu) mesjasz, tyle że amerykański: stać się także europejskim pewnie nie zdoła – a nagroda Nobla to nieco takie wishful thinking, żeby prezydent USA był trochę bardziej „globalny” – w domyśle: europejski.

Spersonalizowana polityka amerykańska – której głównym ogniwem jest prezydent - jest też bardziej pociągająca dla Europejczyków niż brukselska bezosobowa biurokracja. Dodajmy do tego uśpiony (lecz ciągle obecny) mit American Dream uosobiony w historii Baracka Obamy – zlękniona globalizacją i niejednolita ideowo Europa popiera amerykańskiego „prezydenta świata” złakniona głębszego, ideologicznego wymiaru polityki – chociaż boi się do tego przyznać otwarcie.

 

Prorok we własnym kraju

Po drugiej stronie oceanu ci, którzy zagłosowali na Obamę, zaczynają powoli odczuwać skutki jego polityki.

Polityki jakże innej niż ta, którą zapowiadał. Zawiodło przede wszystkim wprowadzenie „nowej jakości” w Waszyngtonie i ponadpartyjna współpraca dla dobra państwa. Prezydent nie jest wolny od nacisków grup interesów, różnego rodzaju „długów wdzięczności”

O ile bowiem pojedynczy donatorzy wpłacający niewielkie datki przez internet, chcieli dzięki temu uzyskać zmianę sposobu prowadzenia polityki (a nie robili tak dlatego, że nie wiedzieli, co zrobić, z powiedzmy – pięćdziesięcioma dolarami), o tyle donatorzy wpłacający kwoty z górnego limitu, także oczekują czegoś w zamian. I to bardziej zmiany prowadzącego, niż sposobu prowadzenia.

Bez nich oczywiście Obama nie miałby szans w wyścigu do Białego Domu. Kampania była wielkim kredytem zaufania. Po wyborach przyszedł czas spłacania długów (i budowania bazy do walki o reelekcję: permanentna kampania to dla Obamy metoda rządzenia).

Spłacanie długów (różnego rodzaju – także długów wdzięczności) to m.in. osobiste zaangażowanie się prezydenta w kampanię na rzecz Igrzysk Olimpijskich w Chicago, mianowanie zarówno donatorów, jak i fundraiserów [osoby pozyskujące fundusze] na stanowiska szefów misji dyplomatycznych m.in. Wielkiej Brytanii, Belgii, Szwajcarii i Luksemburgu.

Dodatkowo, aktywnie uczestniczy w kampanii wyborczej demokratycznych gubernatorów, m.in. Jona Corzine’a z New Jersey ubiegającego się o reelekcję.  Corzine – były dyrektor Goldman Sachs - jest krytykowany głównie za to, że podniósł podatki i doprowadził do wzrostu bezrobocia. Tymczasem prezydent bronił na wiecu Corzine’a, twierdząc, że kryzys – który poza New Jersey dotknął cały kraj -  to „zasługa” administracji Busha, a obecny rząd „musi po nich sprzątać”.

Takie bezpośrednie zaangażowanie prezydenta w kampanię na rzecz innych polityków spotyka się z krytyką ze strony wyborców. Ich zdaniem Obama rozmienia się na drobne, zamiast skupić się na rzeczywistych obowiązkach głowy państwa.

 

Mesjasz na pół etatu


Oddając sprawiedliwość, trzeba zauważyć, że permanentna kampania jako sposób sprawowania prezydentury, to także kilka „mesjańskich” momentów – klisz z najlepszych chwil kampanii.

Bez wątpienia taki moment miał miejsce w Kairze. Przemówienie prezydenta Obamy do świata muzułmańskiego zostało praktycznie wszędzie dobrze przyjęte: chwalili je miłujący konsensus Europejczycy, zmęczeni konfrontacją i antyamerykańskimi stereotypami Amerykanie, a także – w większości – sami muzułmanie, dla których było to potwierdzenie szumnych zapowiedzi nowego prezydenta.

Niezadowoleni byli jedynie Izraelczycy. Jak więc ważne musiało to być dla prezydenta USA, że gotów był ryzykować sporą zadrę w stosunkach ze strategicznym sojusznikiem, by wygłosić przemówienie, które nie dawało Stanom żadnych realnych gwarancji zmiany polityki państw muzułmańskich.

Ten znakomity przykład zastosowania „soft power” – jako głównej „broni” USA w kontekście globalnym, przypomina największe przemówienia Obamy z czasów kampanii wyborczej. Wielkie novum to bezpośredni zwrot do społeczeństw, do ludzi – a nie do rządów czy jakiejkolwiek innej władzy – choćby tej czwartej.

Dyplomacja publiczna pozwala wykorzystywać prezydentowi USA jego umiejętności retoryczne i negocjacyjne. Barack Obama potrafi jednoczyć ludzi wokół siebie, nadając temu, co robi,  miarę misji do zrealizowania. Może to jednak czynić tylko w rozmiarze makro.

W przypadku negocjacji miedzy liderami przeciwnych stron, Obama nie jest już pośrednikiem czy jednoczącą ideą – jest na to zbyt realny. Tak było w przypadku fiaska odnowienia procesu pokojowego na Bliskim Wschodzie. Liderzy obu stron konfliktu się spotkali (co niektórzy poczytali za wielki sukces Obamy – organizatora spotkania), a nawet uścisnęli sobie dłonie do fotografii. Nic więcej z tego nie wyszło, choć nikt oficjalnie nie przyznał się do porażki rozmów.

 

Mów do mnie jeszcze

Przemowy Baracka Obamy – wygłaszane jako swoiste deklaracje programowe to szczególnie charakterystyczny dla 44. prezydenta instrument rządzenia. Nie jest to jednak retoryka prezydenta, lecz ciągle retoryka kandydata.

Jej cechą charakterystyczną są odwołania do własnej biografii – czasami zupełnie na siłę wyszukiwanie we własnym życiorysie związków z danym wydarzeniem czy publicznością.

Jak choćby historia ciotecznego dziadka walczącego na plażach Normandii czy dzieciństwo w Indonezji – najludniejszym muzułmańskim kraju świata.

Co więcej – Obama używa swojej biografii do postawienia dowolnej tezy. Powołując się na afrykańskie korzenie, każe Afryce „wziąć się za siebie”, a wspominając dorastanie bez ojca – w popularnym tygodniku umieszcza apel amerykańskich ojców, by poczuwali się do większej odpowiedzialności. Przy reformie służby zdrowia wspomina chorobę i śmierć swojej babki, która go wychowała, czy znajomość z senatorem Edwardem Kennedy’m – i to zaledwie parę dni po jego pogrzebie.

Bogato czerpiąc z własnej biografii, Obama podkreśla, że jest prezydentem wszystkich Amerykanów. By nie rzec – całego świata.

Sądy, które towarzyszą autobiograficznym odwołaniom prezydenta, częstokroć są poprzedzone sformułowaniem let me be clear [wyrażając się jasno]. Chodzi o to, by z jednej strony – dziennikarze i publiczność łatwiej odnaleźli najważniejsze cytaty, a z drugiej – by owe cytaty nie były przeinaczone: dlatego tak bardzo podkreśla kontekst.

Przy okazji przemówień, Barack Obama jest znany z troski o detal. Zawsze pieczołowicie sprawdza wymowę nazwisk i nazw geograficznych, gdyż jego zdaniem prawidłowa wymowa to okazanie szacunku.

Zupełnie nie koresponduje z tym holizm ujęcia i uogólnień: Obama przemawia do muzułmanów jako takich (a są przecież sunnici i szyici, jak i muzułmanie nie chcący wcale teokratycznego państwa), do Afrykanów jako takich (53 państwa nie lubią być redukowane do nazwy kontynentu – widzą w tym dziedzictwo „kolonialnej wyższości”).

Można to tłumaczyć upraszczaniem na potrzeby odbiorców globalnych – mniej wrażliwych na tego typu delikatne kwestie. Jednak rodzi to pytanie, do kogo ostatecznie adresuje swoje przemówienia Barack Obama? Jeśli nie do bezpośredniej publiczności, czy jest więc to po prostu kolejny zabieg wizerunkowy?

Wygłaszanie wielkich mów ma – zdaniem Obamy – nobilitować temat, który w przemówieniu jest poruszany i wzbudzać wokół niego publiczną debatę.

Sposób to skuteczny, o ile się go nie nadużywa. Prezydent, próbując za wszelką cenę dotrzeć ze swoim przekazem do jak najszerszej publiczności, skierował uwagę odbiorców z treści na formę. Tak było, gdy jednego dnia pojawił się w niedzielnych programach publicystycznych najważniejszych stacji (oprócz Fox TV, z którą to telewizją – należącą do koncernu Ruperta Murdocha - Biały Dom toczy wojnę podjazdową), by przekonać Amerykanów do reformy służby zdrowia.

Zamiast na poszczególnych punktach prezydenckiej reformy, debata publiczna skupiła się na medialnej wszechobecności prezydenta.

W tej chwili Obama zapomniał o podstawowej zasadzie: ekskluzywności. Bądź co bądź – jest prezydentem Stanów Zjednoczonych, który musi odpowiednio wyważać swoją obecność w telewizji.

Zwłaszcza, że nie dając wyboru (oglądać Obamę czy nie), prezydent zraża do siebie przywiązanych do wolności Amerykanów.

 

Winny twórca sukcesu?

Brak spójności w „prezydenckim” wizerunku Baracka Obamy to także wina Davida Axelroda. Główny strateg kampanii, teraz mianowany „starszym doradcą” prezydenta, to prawdziwy kingmaker, który nie sprawdza się jednak w roli Stańczyka. Axelrod umie walczyć o władzę, ale ją sprawować – już niekoniecznie. Dlatego prezydentura Obamy to permanentna kampania.

Co zmieniło się przez rok od wyborów w wizerunku Baracka Obamy? Przede wszystkim – znowu jest bardziej sobą niż własną legendą. To paradoks, że został nią zanim jeszcze cokolwiek osiągnął. Przez kolejne trzy lata musi ścigać się z sobą samym. Ale nie sobą samym sprzed roku, lecz Obamą – konstruktem zbiorowej wyobraźni. Który tak naprawdę nigdy nie istniał.

 



[1] zakładająca wzrost współzależności na poziomie personalnym; można ją zobrazować jako zindywidualizowaną gęstą sieć połączeń, tworzących wielką sieć. Na podobnych zasadach teoretycy komunikacji wyjaśniają fenomen nowych mediów: crowsourcing, user-generated-content itd. por. T. Friedman The World Is Flat

 

[2] USA TODAY/Gallup Poll

 

[3] J. Saaba, „Editor And Publisher”, 15 October 2009 http://www.editorandpublisher.com/eandp/news/article_display.jsp?vnu_content_id=1004022708