Portal Spraw Zagranicznych psz.pl




Portal Spraw Zagranicznych psz.pl

Serwis internetowy, z którego korzystasz, używa plików cookies. Są to pliki instalowane w urządzeniach końcowych osób korzystających z serwisu, w celu administrowania serwisem, poprawy jakości świadczonych usług w tym dostosowania treści serwisu do preferencji użytkownika, utrzymania sesji użytkownika oraz dla celów statystycznych i targetowania behawioralnego reklamy (dostosowania treści reklamy do Twoich indywidualnych potrzeb). Informujemy, że istnieje możliwość określenia przez użytkownika serwisu warunków przechowywania lub uzyskiwania dostępu do informacji zawartych w plikach cookies za pomocą ustawień przeglądarki lub konfiguracji usługi. Szczegółowe informacje na ten temat dostępne są u producenta przeglądarki, u dostawcy usługi dostępu do Internetu oraz w Polityce prywatności plików cookies

Akceptuję
Back Jesteś tutaj: Home Archiwum Podwójna gra Islamabadu

Podwójna gra Islamabadu


23 listopad 2009
A A A

Wojna partyzancka jest bardzo wygodną formą walki z okupantem. Przynajmniej z punktu widzenia partyzanta. Nie potrzeba wtedy wystawiać do walki wielkich zgrupowań bojowych, nikt nie myśli o tworzeniu zagonów pancernych, nie wspominając już o lotnictwie. Walka toczona jest z ukrycia, a przeprowadzane ataki stają się zupełnym zaskoczeniem dla żołnierzy przeciwnika. Partyzanci dokładnie wiedzą, w co i kiedy chcą uderzyć. W tej asymetrycznej walce to nie najeźdźca, którego siły są teoretycznie co najmniej kilka razy silniejsze ma przewagę. W tego rodzaju konflikcie, jego wojska stają się zwierzyną, a słabiej uzbrojeni i wyszkoleni rebelianci pełnią rolę myśliwych.
Trzeba przyznać, że partyzanci z pograniczna afgańsko – pakistańskiego bardzo dobrze spełniają się w tej roli. Mając bogate, prawie dziesięcioletnie doświadczenie radzieckiej inwazji z lat osiemdziesiątych, dzisiaj doskonale radzą sobie z polowaniem na życie i zdrowie żołnierzy NATO.

Warto jednak zaznaczyć, że żołnierze natowscy również bardzo dobrze odgrywają swoją rolę. Codzienne patrole, próby wchodzenia w kontakty z miejscowymi oraz w ogóle jakakolwiek obecność poza terenem dobrze bronionej (choć też nie zawsze) bazy, czyni z nich cel, na który rozpoczyna się polowanie. I to bez względu na przyjęte środki ostrożności w postaci np. dodatkowo opancerzonych pojazdów.

Jednak taki właśnie jest charakter wojny partyzanckiej. To jest scenariusz powtarzający się w każdym przypadku. Doskonale wiedzą o tym amerykańscy wojskowi, którzy dowodzą natowskimi siłami w Afganistanie. O wysokich umiejętnościach swoich „prześladowców” przekonują się każdego kolejnego miesiąca. Przekonują się o tym również ich podwładni, których z miesiąca na miesiąc ginie coraz więcej.

Nie dziwi zatem fakt, że zdający sobie sprawę z trudnego zadania, jakie im powierzono, a jakim jest wyłapanie lub też całkowite wyeliminowanie partyzantów, dowódcy sił wielonarodowych oraz także ich cywilnie zwierzchnicy w Waszyngtonie postanowili poszukać wsparcia w sąsiednim Pakistanie.

Kraj ten jeszcze do niedawna stanowił bezpieczne schronienie dla afgańskich rebeliantów. Talibowie, bo to o nich mowa, zaraz po amerykańskiej inwazji z października 2001 roku postanowili po cichu wycofać się na drugą stronę afgańsko – pakistańskiej granicy i tam skrupulatnie odbudowywać swoje siły. Ich celem była reorganizacja struktury dowodzenia, a także zwiększenie swoich sił do takiego stopnia, który dawałby im szanse na skuteczne prowadzenie swojego „polowania” z powrotem na afgańskiej ziemi.

Z biegiem czasu rebelianci zaczęli odzyskiwać dawny wigor i coraz bardziej uprzykrzać życie żołnierzom starającym się przekształcić Afganistan w normalny kraj. Widząc realne zagrożenie dla swoich starań, Amerykanie postanowili niezwłocznie przeciwdziałać odradzającej się potędze talibów. To właśnie potrzeba „przykręcenia śruby” rebeliantom po drugiej stronie granicy stała u podstaw znacznej poprawy stosunków z rządem w Islamabadzie. Stany Zjednoczone, które do tej pory starały się utrzymywać zrównoważone stosunki zarówno Pakistanem jak i Indiami, obydwoma nuklearnymi sąsiadami, teraz zaczęły zabiegać o większą przychylność tych pierwszych.

Politycy pakistańscy wyczuli niebywałą się okazję do poprawy swojego położenia i postanowili z niej skorzystać. Najpierw za rządów prezydenta – generała Perveza Musharrafa, a także teraz pod przywództwem jego następcy Asifa Ali Zardariego.

Jednak po co właściwie Pakistanowi potrzebna jest współpraca ze Stanami Zjednoczonymi? Jaki interes może mieć Islamabad w ustabilizowaniu sytuacji w Afganistanie, a także w wyeliminowaniu talibów operujących na pakistańskiej ziemi? Przyjrzyjmy się temu z bliska.

Na pierwszy rzut oka wszystko w polityce prowadzonej przez pakistańskie władze jest jasne i klarowne. Armia zwalcza talibów na północnym – zachodzie kraju, wzmacniając tym samym sojusz ze Stanami Zjednoczonymi, a wszystko to w imię pokoju na świecie. Nic bardziej mylnego. Kompleksowość motywów kierujących działaniami Islamabadu jest znacznie większa niż się to może wydawać. Dla uczynienia jej bardziej przejrzystą, pozwolę sobie rozłożyć ją na czynniki pierwsze.

W talibach pakistańskie władze widzą przede wszystkim gwarancje dobrych relacji ze swoim zachodnim sąsiadem. Władze w Islamabadzie wierzą bowiem, że w przypadku odzyskania władzy w Afganistanie przez rebeliantów (co nie jest takie nieprawdopodobne), ci będą im wdzięczni za pomoc jaką udzielają im w tej chwili pakistańskie służby specjalne. Od wielu już lat bowiem liczni zachodni specjaliści, z reprezentantami amerykańskich agencji wywiadowczych na czele, oskarżają główną pakistańską służbę wywiadu – ISI (ang. Inter-Services Intelligence) o ciche wspieranie talibów. Pomoc taka miałaby się przejawiać m.in. w postaci dostaw sprzętu i uzbrojenia.

Pakistańczycy doskonale zdają sobie sprawę z faktu, że w chwili, gdy mają przyjazny sobie rząd na zachód od swojej granicy, będą mogli w całości skupić się na swojej cichej rywalizacji ze swoim odwiecznym wrogiem - Indiami. Islamabad chce za wszelką cenę uniknąć sytuacji, w której mógłby zostać wzięty w kleszcze w chwili, gdy Delhi dogadałoby się z nowymi afgańskimi władzami i wspólnie sprzysięgło się przeciwko Pakistanowi. Dlatego też ISI celowo stara się wspierać walczących rebeliantów, nawet jeśli implikowałoby to pogorszenie relacji z państwami zachodu.

W tej sytuacji nasuwa się pytanie o sens dalszej współpracy Stanów Zjednoczonych z krajem, który oficjalnie zwalcza rebeliantów rozlokowanych po swojej stronie granicy, jednocześnie po cichu ich wspierając? Dlaczego więc Waszyngton nie zerwie współpracy z nielojalnym sojusznikiem? Co więcej, Amerykanie starają się tą współpracę jeszcze bardziej pogłębić.

Otóż przedstawiciele pakistańskich władz z prezydentem Zardarim na czele doskonale zdają sobie sprawę z możliwości działania, jakie mają. Pakistan może potajemnie wspierać rebeliantów, z którym oficjalnie walczy ramię w ramię z NATO. Powód jest bardzo prosty, Amerykanie najnormalniej w świecie nie mają w tym rejonie świata większego sojusznika (a jednocześnie państwa bardziej od nich uzależnionego) niż właśnie Pakistan. Dla lepszego uzmysłowienia sytuacji, przyjrzyjmy się bliżej państwom sąsiadującym z Afganistanem.

Na zachodzie mamy Iran, który na chwilę obecną nie będzie współpracował z Amerykanami do tego stopnia, aby wykończyć talibską rebelię w sąsiednim kraju. Dość powiedzieć, że kraje te do dzisiaj nie utrzymują ze sobą oficjalnych stosunków dyplomatycznych.

Na północ z kolei mamy dawne republiki radzieckie, Turkmenistan, Uzbekistan i Tadżykistan. Państwa te, których relacje ze Stanami Zjednoczonymi uległy w ostatnich latach poprawie, w dalszym ciągu nie dysponują siłą polityczną ani tym bardziej wojskową, która predestynowałaby je do większego zaangażowania się w walkę z talibami. Na domiar złego, swoje wpływy w tych krajach zaczyna systematycznie odzyskiwać Rosja, co było widoczne chociażby w postaci ryzyka zamknięcia amerykańskiej bazy wojskowej w Uzbekistanie, do czego mocno starała się przyczynić Moskwa.

Mamy jeszcze Chiny, które łączy z Afganistanem wąski pasek granicy. Wydaje się jednak, iż Pekinowi bardziej zależy na nie antagonizowaniu do siebie radykalnych grup muzułmańskich niż współpracy z Amerykanami. Mogłoby to bowiem skutkować wzrostem napięć wewnętrznych w samej CHRL, gdzie już teraz władze centralne mają sporo problemów z muzułmańskimi mniejszościami w postaci mniejszości Ujgurów zamieszkujących północo – wschodnie rejony kraju.

Z przedstawionej powyżej analizy jasno wynika, że to właśnie Pakistan jest jedynym krajem, który może pomóc Stanom Zjednoczonym w walce z rebeliantami w Afganistanie. Władze w Islamabadzie bardzo dobrze zdają sobie z tego faktu sprawę i starają się korzystać z niego jak tylko potrafią. A co takiego mogą Pakistańczycy ugrać na tym dziwnym sojuszu z USA? Bardzo wiele. Przede wszystkim mają pewność, że na chwilę obecną nie grozi im żaden atak ze wschodu. Dopóki Amerykanie potrzebują pakistańskich wojsk do zwalczania kryjówek i obozów szkoleniowych rebeliantów na afgańsko – pakistańskiej granicy, Waszyngton zrobi wszystko, aby utrzymać w ryzach władze w New Delhi oraz wybić im z głowy jakikolwiek pomysł uderzenia w ogarniętego konfliktem wewnętrznym sąsiada. A to jest dla prezydenta Zardariego i jego współpracowników kluczowym argumentem przemawiającym za dalszą współpracą ze Stanami Zjednoczonymi.

Amerykanom zresztą do tego stopnia zależy na utrzymaniu współpracy z Islamabadem, że zdecydowali się udzielić im znacznego wsparcia finansowego. Pakistańska gospodarka, jak większość dotkniętych przez kryzys gospodarczy, przechodzi w chwili obecnej wielkie trudności i bardzo potrzebuje sporego zastrzyku finansowego z zagranicy. Tę sytuację postanowili wykorzystać politycy w Waszyngtonie, którzy podjęli decyzję o wspomożeniu gospodarki swojego sojusznika dodatkowymi milionami dolarów. Ponadto administracja Baracka Obamy zdecydowała się wysłać amerykański sprzęt wojskowy dla pakistańskich oddziałów biorących udział w rozpoczętej niedawno ofensywie przeciwko talibom w Południowym Wiziristanie, który stanowi jeden z mateczników rebeliantów na pakistańskiej ziemi.

Wszystkie te posunięcia Białego Domu jednoznacznie świadczą o tym, że Pakistan jest na chwilę obecną sojusznikiem pierwszej kategorii dla Ameryki i to pomimo wykonywania swego rodzaju kreciej roboty dla sił NATO. Pytanie tylko jak długo jeszcze potrwa ta sytuacja oraz jak długo Amerykanie dadzą się Pakistańczykom zwodzić za nos? I najważniejsze, jakie będzie podejście Stanów Zjednoczonych do swojego partnera w momencie, kiedy zagrożenie talibską rebelią zmaleje (jeśli taki moment w ogóle nastąpi)? Czy Islamabad przestanie być im jeszcze potrzebny?