Afganistan dziesięć lat później
Ostatnia dekada historii Afganistanu została zapoczątkowana casusem ataków na WTC z 11 września 2001 roku. Trudno jednoznacznie rozsądzić, czy w tym kontekście Afganistan stał się ofiarą amerykańskiej wojny z terroryzmem (przez Obamę przemianowanej na „Zagraniczne Operacje Kryzysowe”), czy też, dzięki zdarzeniom z 11 września, oczy świata wreszcie zwróciły się ku temu zapomnianemu po zakończeniu radzieckiej inwazji krajowi.
Banalnym jest zdanie, że punkt widzenia zawsze zależy od punktu siedzenia - w tym wypadku od rodzaju poglądów politycznych i idei, które się wyznaje. Tak jest w Stanach Zjednoczonych. W Polsce modne jest przede wszystkim piętnowanie ogromnych wydatków ponoszonych na rzecz działania Polskiego Kontyngentu Wojskowego i bezmyślne powtarzanie mantry „to przecież nie nasza wojna, co nam do tego”. Tymczasem dla większości afgańskiego społeczeństwa nie ma różnicy, czy krajem rządzą talibowie, czy też Hamid Karzaj. Choć Afganistan po 11 września 2001 roku stał się permanentnym tematem globalnym, w życiu 90 proc. Afgańczyków niewiele się zmieniło. Afganistanem formalnie rządzi Hamid Karzaj, a nieformalnie - układy, bieda i niepewność jutra.
„Dżihadyści wszystkich krajów łączcie się”
Mimo upływu lat, konflikt zbrojny pomiędzy wspieranym przez wojska koalicyjne afgańskim rządem, a będącymi u władzy do 2001 roku talibami nie słabnie. Wręcz przeciwnie, druga połowa następującej po ataku na WTC dekady wiąże się ze znaczącą eskalacją walk pod Hindukuszem.
Jeśli „raj dla terrorystów” istniał w Afganistanie przed rokiem 2001, to z pewnością nie zniknął on za sprawą interwencji sił koalicyjnych. Bojownicy różnych narodowości szkolą się (chociażby w sąsiednim Pakistanie), aby następnie swe umiejętności weryfikować w praktyce na skórze sił Afgańskiej Armii Narodowej (ANA), policji (ANP) czy NATO. Ten kraj stanowi dziś teren w rodzaju poligonu, zarówno dla Amerykanów i ich sojuszników, jak również dla przeciwników nowego porządku. Świadczą o tym chociażby metody walki, jakie są na co dzień stosowane przez afgańskie bojówki. Czy przed 2001 rokiem w Afganistanie ktoś korzystał z improwizowanych ładunków wybuchowych (IED)? Czy regularnie dochodziło do zamachów samobójczych? Czy zdarzały się porwania dla okupu i celowe morderstwa oficjeli? Metody, jak metody – ważne, żeby były skuteczne, a w tym wypadku są. Choć ciężko rozsądzić, czy właściwym jest nazywanie talibów partyzantami, czy też rebeliantami, jedno jest pewne: są oni znaczącą siłą. Siatka Haqqanich i Hezb-e-Eslami Gulbuddina Hekmatjara też mają się nieźle.
Wewnętrzna zgnilizna
Sytuacja wewnętrzna Afganistanu pozostaje bardziej niestabilna, niż tuż przed 11 września 2001 roku, gdy talibowie kontrolowali większość jego terytorium. Nie chodzi tylko o działania zbrojne. W kraju całkiem dobrze egzystują takie zjawiska jak korupcja i narkobiznes. Co do korupcji, to nie tyczy się ona tylko i wyłącznie urzędników afgańskich, których to na Zachodzie przyjęło się obwiniać o kradzież i defraudację ogromnych sum pieniędzy przeznaczonych na pomoc rozwojową i odbudowę. Według szacunków afgańskich mediów tylko 20 proc. pieniędzy wydanych na projekty w Afganistanie przeszła przez ręce Afgańczyków.
Wystarczy, że spojrzymy na koszty utrzymywania w Afganistanie zachodnich „wolontariuszy” – sumy przeznaczone na cele mieszkaniowo-żywieniowe dla nich okazują się wręcz horrendalne. Logiczne zatem, że z obfitego pucharu pomocy międzynarodowej, na afgańską ziemię „skapnie” tylko parę kropli. Wyjątek stanowią ci mieszkańcy Afganistanu, którzy wynajmują organizacjom pomocowym lokale, będą karmić ich wolontariuszy, obwozić samochodami po mieście, służyć kontaktami i ochraniać – tacy całkiem nieźle zarobią. Zachodnia pomoc jest zatem dobra – uczy przedsiębiorczości.
Inna kwestia warta napiętnowania - organizacje pozarządowe często wysyłają do Afganistanu ludzi bez odpowiedniego przygotowania i kompetencji. Większość wolontariuszy boi się wyściubiać nos na afgańską ulicę, a jeśli już to wszędzie muszą być prowadzeni za rękę przez „lokalsów”. Taka pomoc niewiele jest warta. Na palcach można policzyć tych, których działania rzeczywiście przynoszą efekty.
Pomimo wielu milionów dolarów rokrocznie przeznaczanych na pomoc, poziom życia przeciętnego mieszkańca Afganistanu niewiele się zmienił. Za to w minionej dekadzie niejeden nie-Afgańczyk się na Afganistanie dorobił.
Wyjazd sojuszników to zmierzch ery Karzaja
Na szczycie afgańskiej władzy pozostaje prezydent Hamid Karzaj – który, delikatnie mówiąc, ma bardzo ciężkie życie. Wobec wszelkich wewnętrznych impasów politycznych, wymagania co do skuteczności jego działań rosną. Kto, jak nie prezydent może wyprowadzić Afganistan na prostą? To ironiczne pytanie, bo Karzaj jest bezradny wobec nadmiaru problemów i otaczającej go niechęci. Wybory prezydenckie wygrał niestety w otoczce fałszu i zakłamania, a zeszłoroczne wybory parlamentarne skończyły się jeszcze większym fiaskiem. Rok po nich Niezależna Komisja Wyborcza wciąż stara się rozwikłać sprawę, którzy z kandydatów zostali ostatecznie wybrani przez obywateli do Wolesi Dżirgi - izby niższej parlamentu. Zaufanie społeczne do prezydenta, rządu i całej warstwy rządzącej jest nikłe.
Co więcej, w niedalekiej perspektywie pojawiło się zakończenie międzynarodowej misji zbrojnej ze śmiało wyznaczoną na rok 2014 datą. Rebelianci wytrzymali dekadę walki o swoje wizje Afganistanu, to z pewnością będą w stanie pociągnąć jeszcze te niespełna trzy lata. Jeśli nie zdarzy sę cud, w roku 2014 będą wciąż obecni i aktywni. Wycofanie wojsk międzynarodowych w takim momencie z pewnością stanie się okazją do manifestacji siły dla wszelkich antyzachodnich i antymperialistycznych ugrupowań. Choć zachodnie środki przekazu z pewnością wyliczać będą spektakularne sukcesy, w samym Afganistanie, wycofywanie wojsk NATO będzie oznaczało zwycięstwo „dżihadu” nad „zachodnią zgnilizną”. Krążą obiegowe opinie, że administracja Karzaja nie wytrzyma tej presji, a los samego prezydenta może okazać się tragiczny, jeśli wówczas nie opuści kraju.
Być może gwarantem stabilności po 2014 roku okażą się stałe bazy amerykańskie. Jednak paradoksalnie już teraz ich istnienie wróży w niedalekiej przyszłości burzę. Jak donoszą media, nawet 50 tys. amerykańskich żołnierzy pozostanie skoszarowanych w pięciu bazach rozmieszczonych w strategicznych punktach Afganistanu. To liczba duża, a zarazem mała. Amerykański przyczółek w centrum Azji bardzo nie podoba się nie tylko wojowniczym Pasztunom, ale także Rosji, Chinom, Iranowi i Pakistanowi.
Jest jeszcze szansa w postaci wciąż otwartej kwestii rekoncyliacji talibów. Według źródeł rządowych i zachodnich mediów – rozmowy o tym procesie są zaawansowane – co daje nadzieję na pokój. Jednak według rzecznictwa Islamskiego Emiratu Afganistanu (talibów) – w ogóle nie ma o czym mówić, dopóki wojska Stanów Zjednoczonych całkowicie nie wycofają się z Afganistanu. W tej kwestii ludzie mułły Mohammada Omara są uparci i konsekwentni od samego początku debaty na temat ewentualnego procesu pokojowego.
Dziesięć lat po pamiętnych wydarzeniach z 11 września, sytuacja wydaje sę być niezmiernie skomplikowana. Po zamachach na WTC kontrowersje wzbudzała decyzja o zbrojnym wejściu Amerykanów i NATO do Afganistanu, teraz kontrowersyjny zdaje się być pomysł wycofania już w roku 2014.