Incydent na Bałtyku
Przelot rosyjskich samolotów nad przebywającym na Morzu Bałtyckim amerykańskim niszczycielem USS „Donald Cook” wywołał falę komentarzy w Polsce i za granicą. Wydaje się jednak, że uderzanie przez niektóre polskie media w tony histeryczne jest reakcją zdecydowanie „na wyrost”.
Do „bliskiego spotkania” amerykańskiego niszczyciela, na pokładzie którego znajdował się wówczas także prowadzący ćwiczenia śmigłowiec polskiej Marynarki Wojennej SH-2 „Seasprite” doszło w poniedziałek, 11 kwietnia, a także dzień później, we wtorek. Rosyjskie samoloty bombowe Su-24 kilkanaście razy przeleciały w bliskiej odległości od okrętu. Efektem tego było – jak zwykle w podobnych wypadkach – wyrażenie zaniepokojenia przez przedstawicieli Polski, USA i NATO, a także wezwanie rosyjskiego ambasadora do polskiego MSZ celem omówienia kwestii związanych z tym incydentem.
O ile reakcja czynników oficjalnych na działania strony rosyjskiej nie odbiega od standardowej w tej sytuacji, to część polskich mediów przedstawiła ten incydent w sposób zdecydowanie przesadzony, wpisując się zresztą w zamierzoną rosyjską narrację charakterystyczną dla wydarzeń tego rodzaju. Trzeba pamiętać bowiem, że kontekst tego typu zdarzeń ma dla Federacji Rosyjskiej istotny wymiar wewnętrzny i są one wykorzystywane lub nawet prowokowane przede wszystkim na rzecz własnej „publiczności”, oczekującej informacji o kolejnych „sukcesach” armii, lotnictwa i floty w rywalizacji z NATO. Jest to szczególnie istotne aktualnie, wobec znaczącego pogorszenia relacji pomiędzy Zachodem i Rosją, a także wobec obowiązujących nadal sankcji ekonomicznych, odczuwanych zarówno przez rosyjską gospodarkę jak i przez zwykłych obywateli FR.
Równocześnie trudno wytłumaczyć jakiego typu atak miałyby pozorować rosyjskie bombowce. Współcześnie starcie samolot-okręt wygląda zupełnie inaczej, niż w czasach bitwy o Midway (1942) i nie ma nic wspólnego z samolotami krążącymi wokół okrętów w poszukiwaniu okazji do trafienia bombami: aktualnie główną bronią w takim starciu są pociski rakietowe powietrze-woda, odpalane spoza zasięgu wzroku (zwykle z odległości kilkudziesięciu lub więcej kilometrów). Warto w tym miejscu nadmienić, że rosyjskie maszyny biorące udział w opisywanym incydencie nie były uzbrojone, a także zwrócić uwagę na fakt, że okręty tej klasy co USS „Donald Cook” posiadają wyjątkowo sprawne systemy obrony przeciwlotniczej, wobec czego można założyć, iż nawet potencjalny atak samolotów takich jak Su-24 prawdopodobnie nie stanowiłby dla takiej jednostki większego zagrożenia.
Trzeba pamiętać, że podobne sytuacje nie są niczym nadzwyczajnym i dochodzi do nich regularnie, zwłaszcza w okresach napięć pomiędzy mocarstwami. Pojawianie się w bliskiej odległości samolotów i okrętów ma na celu demonstrację własnej obecności i sprawdzanie reakcji potencjalnego przeciwnika, jednak bardzo rzadko wykracza poza „przyjacielskie pomachanie skrzydłami” (wyjątkiem jest zestrzelenie rosyjskiego Su-24 przez turecki myśliwiec nad granicą turecko-syryjską w grudniu 2015 roku). Gdyby do przelotu rosyjskich samolotów doszło w czasie, gdy trwały operacje lotnicze z udziałem okrętu oraz polskich i/lub amerykańskich śmigłowców – wówczas można byłoby mówić o realnym zagrożeniu bezpieczeństwa wobec znacznie większego niż w opisywanej sytuacji prawdopodobieństwa wypadku, np. zderzenia w powietrzu. Dopóki jednak podstawowe zasady bezpieczeństwa są zachowywane przez wszystkie strony realizujące swoją aktywność na wodach międzynarodowych, nie ma powodu by nadawać podobnym incydentom przesadną wagę.
Fot. eucom.mil