Bogdan Pliszka: Qui pro quo...
Pozycja Polski w Europie jest słaba, a nawet bardzo słaba i niewiele wskazuje na to, by mogło się to zmienić. Do tego potrzeba bowiem pragmatyków dla, których – wzorem Zjednoczonego Królestwa - Polska będzie miała tylko "wieczne interesy”. Odsłuchiwany na „kaseciakach” Grundig, nieżyjący już, Jacek Kaczmarski, śpiewał ongiś tyleż historyczny, co proroczy song „Rejtan czyli raport ambasadora” piosenka ta kończyła się słowami
Rzecz nie bez znaczenia,
Zanim nastąpi europejskie qui pro quo!”...
Czy wtedy, albo nawet rok temu, ktoś mógłby pomyśleć, że tak niedługo pieśń Kaczmarskiego, aż tak zyska na aktualności?
Dokładnie przedwczoraj (17.II.) Gunther Verheugen w wywiadzie dla rozgłośni Deutschlandfunk, stwierdził, „że w jego ocenie Ukraina „zasługuje na jasną i pewną perspektywę europejską. - Nie sądzę, by istniała inna alternatywa dla Ukrainy - powiedział. - To dla nas strategiczny i ważny kraj. Bez wątpienia również jego orientacja w kierunku UE stała się silniejsza. Ale kryzys, który obecnie przeżywamy, nie jest rekomendacją.”
Polscy „politycy” oczywiście niejednokrotnie wypowiadali się w podobnym tonie, silnie promując sprawę Ukrainy w Parlamencie Europejskim chociażby przy okazji „pomarańczowej rewolucji”, kiedy to poza polskimi i bałtyckimi eurodeputowanymi, mało kto w tym gremium kojarzył, zdaje się, fakt istnienia takiego państwa. A jeśli nawet kojarzył, to bez mrugnięcia okiem gotów był je oddać Rosji. Co więcej, jeszcze kilka tygodni temu nic nie wskazywało na to, by cokolwiek się w tej kwestii zmieniło. Nawet zbankrutowana, ale – koniec końców – mało ludna Islandia, dość szybko przekonała się, że w najbliższym czasie nie może nawet zacząć starań o członkostwo w strukturach Wspólnoty (nie wiedzieć czemu, nazywanej Unią) Europejskiej. Tak mocna deklaracja europejskiej przyszłości Ukrainy w ustach Verheugena może więc dziwić.
Oczywiście dziwi ona do chwili, kiedy Gunther Verheugen traktowany jest jak komisarz europejski czy prościej; jak „Europejczyk”. Tymczasem „Europejką”, być może jest „polska” komisarz prof. Hubner, ale Verheugen jest Niemcem, no i może jeszcze nudystą, o ile ma to jakiekolwiek znaczenie? Jako Niemiec Verheugen już od lat realizuje niemiecką, a nie – wydumaną – europejską politykę i jego wywiad dla Deutschlandfunk jest tego faktu najlepszym potwierdzeniem! Można w tym miejscu zadać pytanie o reakcję innych państw „twardego rdzenia” Wspólnoty Europejskiej, przede wszystkim zaś Francji.
Pewnym wyjaśnieniem dość swobodnego podejścia Verheugena do pomysłu rozszerzenia „Unii”, o Ukrainę, może być ostatnie zachowanie prezydenta Sarkozy'ego. Ów prezydent „kieszonkowego mocarstwa” stwierdził wszak kilka dni temu, że należy przenieść inwestycje przemysłu motoryzacyjnego z Czech do Francji, pokazując tym samym, że gdy trzeba Francja bez skrupułów sięga po gospodarczy protekcjonizm. Oczywiście wystąpienie Sarkozy'ego wzbudziło zachwyt francuskiej prasy i opinii publicznej, budząc jednocześnie irytację w Czechach. Złośliwie można też zauważyć, że takie samo wystąpienie p. Kaczyńskiego czy Tuska polskie media nazwałyby zapewne, szowinizmem gospodarczym. Sam jednak fakt, lansowania protekcjonistycznej polityki gospodarczej w ramach Wspólnoty Europejskiej, musi rodzić pytanie o istnienie wspólnej polityki ekonomicznej w ogóle. Co za tym idzie, pytanie o jakąkolwiek wspólną politykę „Unii” Europejskiej. Nie jest więc wykluczone, że Niemcy widząc - pogłębiający się kryzys – samej idei „zjednoczonej Europy” - uznały, że pora zadbać o własny interes. A czas jest ku temu nie najgorszy.
Coraz słabszą pozycję mają na kontynencie europejskim Stany Zjednoczone. Pogrążone w kryzysie gospodarczym, na jakiś czas, o ile nie na zawsze straciły pozycję absolutnego światowego hegemona. Przynajmniej, niektóre państwa unijne mogły to uznać za sygnał, by „wziąć sprawy w swoje ręce” i urządzić Europę „po swojemu”, bez oglądania się na Amerykę. Co do dwóch państw, niemal chorobliwie antyamerykańskich, jest to wręcz oczywiste. Oczywiście w tym francusko-niemieckim duecie (bo o nim mowa) od zawsze stroną silniejszą były Niemcy, a wszelkie działania francuskie mogą być traktowane poważnie jedynie przez „polityków” znad Wisły, pilnych studentów prof.. Geremka, wierzących w „tradycyjną przyjaźń polsko – francuską”? Niemcy tymczasem widząc słabnącą Amerykę i pogrążoną w głębokim kryzysie Rosję, mogły uznać, że pora aby sięgnąć po rolę – przynajmniej europejskiego – hegemona. O ile „Unia” Europejska była dobrym środkiem do osiągania tego celu jeszcze parę lat temu, o tyle dziś może być już tylko przyciasnym gorsetem, krępującym ruchy niemieckich polityków.
Wbrew pozorom deklaracje Verheugena wcale nie zaprzeczają tej tezie. Pomysł rozszerzenia Wspólnoty Europejskiej na pewno wzbudzi protesty w Europie Zachodniej. Przede wszystkim we Francji, ale też w deklarujących, pod rządami Berlusconiego, przyjaźń do Rosji – Włoszech. Dla Niemiec może się to okazać bodźcem do...w ystąpienia z „Unii” Europejskiej i „wzięcia spraw w swoje ręce”. A nawet jeśli jest to wniosek zbyt daleko idący, może oznaczać dużo większy dystans Niemiec do „pogłębiania integracji europejskiej”. Póki co, nie wiadomo nawet czy traktat lizboński zostanie uznany przez niemiecki trybunał konstytucyjny za zgodny z prawem federalnym. I nie ma tu co liczyć na zrozumienie niemieckich sędziów dla „politycznych realiów” czy „międzynarodowych zobowiązań”. Te – oczywiste dla polskich „niezawisłych” sędziów – frazesy, raczej nie zrobią wrażenia na ich niemieckich kolegach. Co więcej, Niemcy mogą sięgnąć po, znaną już z historii, koncepcję Mitteleuropy. A więc Europy, w której państwa na wschód od Niemiec będą pozostawały w „partnerskich” stosunkach z Niemcami, de facto staczając się do roli niemieckich „półkolonii”, zarówno zresztą politycznych, jak i gospodarczych. Pozbawiona Niemiec „Unia” Europejska będzie zapewne mieć przed sobą żywot krótszy, niż jeden sezon Ligi Mistrzów.
Verheugen to poważny polityk i trudno wyobrazić sobie, by deklaracja, którą złożył padła bez akceptacji, a przynajmniej wiedzy, władz w Kijowie. Tu zresztą jest parę możliwości. Prezydent Juszczenko, bez wątpienia, zaliczał się do „pupilów” Waszyngtonu, a nawet nie tyle Waszyngtonu co republikańskiej ekipy prezydenta Busha. Po odejściu tego ostatniego, Juszczenko zapewne ma dużo słabszą pozycję na Ukrainie. Może więc szukać oparcia w strukturach europejskich, gdzie pierwsze skrzypce grają Niemcy. Równie dobrze słowa Verheugena mogą być sygnałem dla premier Tymoszenko, by aktywniej zawalczyła o władzę. Tuż po wizycie Tymoszenko w Moskwie i podpisaniu kontraktu gazowego, prezydent Juszczenko nazwał wszak, podpisaną umowę „nowym paktem Ribbentrop – Mołotow”! Może to oznaczać, że ma on wiedzę o czymś, co zostało podpisane przez premier Tymoszenko, a o czym nie poinformowano opinii publicznej. Jeśli przyjąć zwrot „nowy pakt Ribbentrop – Mołotow”, za opis treści porozumienia, można domniemywać, że daje ono Ukrainie status rosyjsko – unijnego (czyli niemieckiego) „kondominium”. Rosja i Niemcy zrealizowałyby w ten sposób to, czego nie udało się dokonać na Białorusi, gdzie lawirant Łukaszenka, umiejętnie wykorzystuje położenie swojego państwa kokietując od lat Rosję, „Unię” Europejską, a ostatnio nawet Stany Zjednoczone. „Zdobycz” byłaby zresztą zdecydowanie większa; zarówno pod względem demograficznym, gospodarczym jak i ekonomicznym, trudno porównać kilkunastomilionową Białoruś z niemal 50-cio milionową Ukrainą. Co jednak istotne dla Polski, oznaczałoby to całkowitą klęskę polskie polityki zagranicznej po 1989 roku.
W polityce tej można zauważyć dwa główne nurty: proeuropejski i proamerykański. Najważniejszymi przedstawicielami tego pierwszego są bez wątpienia premierzy Belka i Tusk. Drugiego zaś, premierzy Miller i Kaczyński. W ciągu następny kilku tygodni, może się jednak okazać, że ani opcja europejska, ani amerykańska nie dają Polsce żadnych widomych efektów.
Opcja europejska od samego początku skazana była na „granie w jednej orkiestrze” z silnymi Niemcami, traktującymi państwa Nowej Europy jak swoje landy i udającą silną, Francją. Jedno i drugie państwo bez skrupułów wykorzystują Wspólnotę Europejską do realizacji własnych, narodowych interesów. Pod przykrywką troski o środowisko naturalne Francja sprzedała Polsce, a wcześniej Słowacji, swoje – oględnie rzecz nazywając – mało nowoczesne elektrownie jądrowe. Niemcy, dla odmiany, wykorzystują Komisję Europejską do forsowania pomysłu „mokrej rury” biegnącej po dnie Bałtyku i marginalizującej Polskę (Białoruś i Ukrainę) jako państwo tranzytowe. W sytuacji rozwijających się dynamicznie zjawisk kryzysowych, oba państwa bezwstydnie dotują własny przemysł, równocześnie blokując wszelkie tego typu próby na wschód od niemieckich granic. Co więcej, bilans zysków i strat, płynących z przynależności do „Unii” Europejskiej, w ostatnich miesiącach jest dla Polski ujemny! W sytuacji gdy na Ukrainie pojawi się rząd jawnie proeuropejski sytuacja Polski z nieciekawje, stanie się wręcz tragiczna. Niemcy (ale i Francja) dla osiągnięcia własnych korzyści nie zawahają się szantażować Polski poparciem dla mniej lub bardziej, wydumanych roszczeń ukraińskich. Ba, niewykluczone, że same będą takie żądania podsuwać, powolnym sobie, władzom w Kijowie. Same Niemcy, o ile sięgną po ideę Mitteleuropy, nie będą mogły dopuścić do tego, by Polska prowadziła niezależną politykę zagraniczną. Bez Polski bowiem, pomysł Mitteleuropy przestaje mieć jakikolwiek sens.
Opcja amerykańska okazuje się równie karkołomna. Oczywiście logika podpowiadała, że związanie się z jedynym supermocarstwem może przynieść tylko korzyści. Problem w tym, że realizujący politykę opartą o strategiczne partnerstwo z Ameryką od samego początku pozwolili traktować się jak gubernatorzy kolejnego stanu. Polska ponosiła wszelkie zobowiązania wynikające z takiego sojuszu, zyskując przy tym minimalne profity. I niestety, nie jest to wina Amerykanów, ale polskich „polityków”, którzy z taką sytuacją się godzili. Trudno wszak zarzucić prezydentowi Bushowi, ze robił wszystko mając na uwadze dobro własnego państwa, a nie Polski. Gwoździem do trumny strategicznego partnerstwa z Ameryką okazał się wybór Baracka Obamy na prezydenta. Obama, zdecydowany jest skupić się na wewnętrznych problemach kosztem polityki międzynarodowej a chyba również kosztem prestiżu Stanów Zjednoczonych w świecie. „Tarcza antyrakietowa” pomyślana – słusznie – jako gwarancja polskiej suwerenności i nienaruszalności granic, właśnie rozwiewa się jak „sen złoty”. Czy w tej sytuacji jest, jakakolwiek alternatywa dla polskiej polityki zagranicznej? Czy jest szansa na „ucieczkę do przodu”?
Pozycja Polski w Europie jest słaba, a nawet bardzo słaba i niewiele wskazuje na to, by mogło się to zmienić. Jednak położenie geograficzne daje Polsce możliwości, o jakich wiele państw może tylko pomarzyć. „Miesiąc miodowy” w stosunkach rosyjsko – niemieckich nie będzie trwał wiecznie, co zresztą historia pokazała już nie raz. Niewykluczone, że marginalizowana coraz bardzie Francja może również zacząć szukać możliwości do przełamania niemieckiej dominacji we Wspólnocie Europejskiej. Wielka Brytania, wierna swoim zasadom, zapewne również postara się poszukać na kontynencie państwa, które może stać się przeciwwagą dla niemiecko – francuskiego duetu. By jedna realizować, którykolwiek z potencjalnych scenariuszy alternatywnych, trzeba Polsce Polityków (przez P), a nie „polityków”. Trzeba u władzy ludzi, dla których państwo będzie wartością nadrzędną wobec „dopłat bezpośrednich” i własnego wizerunku medialnego. Trzeba pragmatyków dla, których – wzorem Zjednoczonego Królestwa - „Polska nie będzie miała wiecznych przyjaciół i wiecznych wrogów, ale będzie miała wieczne interesy”! Może również pora zrozumieć, że brak tarczy antyrakietowej jest, co prawda, porażką, ale z drugiej strony Iskandery czy Dongfengi mogą być dla niej zamiennikiem równie dobrym, o ile nie lepszym?
Portal Spraw Zagranicznych pełni rolę platformy swobodnej wymiany opinii - powyższy artykuł wyraża poglądy autora