Łukasz Pawłowski: W pogoni za uznaniem
Opublikowany w poniedziałkowej „Gazecie Wyborczej” artykuł brytyjskiego ministra spraw zagranicznych Davida Millibanda pokazuje, że na zmianę spojrzenia Brytyjczyków na rolę Polski w II wojnie światowej przyjdzie nam jeszcze poczekać.
Publikację Millibanda zapowiadał na pierwszej stronie uderzający tytuł, „Przepraszam za 1939”. Również nagłówek umieszczony bezpośrednio nad artykułem, „Od Wersalu do «Solidarności »” pozwalał spodziewać się radykalnych tez na korzyść naszego kraju. Niestety, już pierwszych kilka zdań wypowiedzi Millibanda pozbawia wszelkich nadziei. Przewodniczący brytyjskiej delegacji wyraża zadowolenie z zaproszenia do Gdańska, docenia bohaterstwo Polaków podczas kampanii wrześniowej, chwali proces pojednania polsko-niemieckiego, podkreśla wkład Rosjan w walkę z nazizmem oraz zwraca uwagę na rolę Unii Europejskiej w niwelowaniu historycznych podziałów. Wszystko to sformułowane krótko i zwięźle, dyplomatycznym, gładkim, „nikogoniedrażniącym” językiem. Próżno szukać w tekście zapowiadanych na pierwszej stronie „przeprosin”. Szef brytyjskiej dyplomacji wyraża jedynie żal, „że w 1939 roku sojusznicy Polski nie byli w stanie udzielić jej zbrojnego poparcia.” Jakie czynniki warunkowały ową „niezdolność” i czy można było ten stan rzeczy zmienić Milliband nie pisze.
Wypowiedź szefa brytyjskiej dyplomacji z pewnością nie przynosi przełomu w polsko-brytyjskich próbach uzgodnienia satysfakcjonującej dla obu stron wizji historii. Szanse na taką zmianę są w najbliższej przyszłości niewielkie. Nie wynika to jednak, jak sugerują niektórzy publicyści, ze szczególnej chęci Brytyjczyków do umniejszenia polskich dokonań, ich rzekomej odpowiedzialności za śmierć generała Sikorskiego czy też wyrzutów sumienia powodowanych sojuszem Churchilla ze Stalinem. Zapatrzeni we własną wizję historii i narodowe mity często zapominamy, że analogiczny proces odczytywania wydarzeń II wojny światowej dokonuje się od 70 lat we wszystkich krajach biorących w niej udział. Brytyjska wersja historii różni się zasadniczo od tej uczonej w Polsce. I tak, w świadomości mieszkańców Wysp druga wojna światowa zaczęła się naprawdę nie w 1939, ale 1940 roku – momencie klęski aliantów we Francji i rozpoczęcia hitlerowskich nalotów bombowych na Wielką Brytanię. Opowieść o obronie „ostatniego bastionu wolności” w okupowanej przez Niemców Europie jest dla Brytyjczyków co najmniej tym, czym dla nas walki na Westerplatte lub, by sięgnąć nieco dalej, powstrzymanie radzieckiej ekspansji w roku 1920. To dowód niezłomności brytyjskiego ducha, bezkompromisowej postawy wobec nazistów oraz, co chyba najważniejsze, bohaterstwa cywilów i niespotykanej solidarności obywateli, mimo istniejących podziałów społeczno-narodowych. W ciągu tych kilku tygodni zanikły podziały na Anglików i Szkotów, arystokrację i klasę robotniczą, katolików i protestantów. Jeśli w ogóle uprawnione jest mówienie o „brytyjskości” czy „narodzie brytyjskim”, zmitologizowany opis obrony roku 1940 jest jednym z jego fundamentów.
Trudno wyobrazić sobie by którykolwiek z brytyjskich polityków zdecydował się podważyć ten sposób myślenia, podejmując problem dwuznacznej roli Wielkiej Brytanii i Francji przed rozpoczęciem oraz na początku wojny. O tym jak trudno zrezygnować z wyidealizowanego obrazu własnych bohaterów, a nawet dać innym narodom prawo do bohaterstwa, przekonywaliśmy się, także w Polsce, niejednokrotnie.
Podczas kolejnych rocznicowych obchodów wybuchu drugiej wojny światowej przez polskie media przetaczała się dogłębna analiza listy zagranicznych gości, którzy pojawią się na uroczystościach. Na jej podstawie wysuwa się wnioski o bieżącej pozycji naszego kraju na zagranicznych salonach. Nieodłącznym elementem tego rodzaju komentarzy są spekulacje na temat takiego, a nie innego składu poszczególnych delegacji: „Czy gdyby Donald Tusk szerzej uśmiechnął się do premiera Wielkiej Brytanii, a Lech Kaczyński nie robił awantur o krzesła podczas francuskiego przewodnictwa w Unii Europejskiej przywódcy obu tych krajów pojawiliby się na Westerplatte?”, „Co chce nam powiedzieć Barack Obama dopiero w ostatniej chwili podnosząc rangę amerykańskiej delegacji?”. Czy, jak sugeruje profesor Zbigniew Lewicki na łamach „Rzeczpospolitej”, jest to sygnał niezadowolenia z „niektórych posunięć polskiej polityki zagranicznej”, czy może potwierdzenie zmiany priorytetów obecnej administracji amerykańskiej?
Niewątpliwie wszelkiego rodzaju spotkania międzynarodowe i uroczystości stanowią doskonałą okazję do mniej lub bardziej subtelnej komunikacji dyplomatycznej. Obchody rocznicowe związane z drugą wojną światową są jednak wydarzeniami szczególnymi. Choć od wybuchy wojny minęło 70 lat, pamięć tamtych wydarzeń nadal odgrywa kluczową rolę w kształtowaniu tożsamości większości europejskich narodów. Obecność lub brak pewnych polityków na obchodach rocznicowych nie musi więc wynikać wyłącznie z bieżących sympatii i przelotnych sojuszy politycznych. To przede wszystkim wyraz świadectwa dla pewnej wersji historii i tym samym wizji tożsamości własnego narodu.
Portal Spraw Zagranicznych pełni rolę platformy swobodnej wymiany opinii - powyższy artykuł wyraża poglądy autora.