Monika Paulina Żukowska: Bubel kompetencyjny
Projekt ustawy a priori dzielącej uprawnienia w zakresie polityki zagranicznej między rząd a prezydenta jest nonsensem, bowiem nonsensem jest usztywnianie tej polityki ze względu na osobiste animozje na linii Kancelaria Premiera – Pałac Prezydencki.
Marszałek Bronisław Komorowski, będący autorem tegoż projektu, uważa swoją ustawę za rozwiązanie jedynie słuszne. Nie można dłużej pozwalać na kompromitujące przepychanki o krzesła podczas unijnych szczytów czy dublowanie delegacji negocjacyjnych, jak bywało w przypadku rozmów o tarczy antyrakietowej. Jeśli nie da się po dobroci, trzeba na prezydencie wymusić współpracę innymi metodami. Dura lex, sed lex – zdają się myśleć politycy Platformy. Nie zmienia sprawy fakt, że zagadnieniem uprawnień do zamykania delegacji na posiedzenia Rady Europejskiej zajmuje się od jesieni Trybunał Konstytucyjny. Prace Trybunału idą, zdaniem PO, zbyt wolno, nie gwarantując jednocześnie uzyskania pożądanego rezultatu – usunięcia rozdźwięku między wizjami polityki zagranicznej rządu oraz prezydenta.
W proponowanej ustawie znalazło się zatem i ustalanie składu przedstawicielstw na brukselskie posiedzenia, i określenie podmiotu wydającego wiążące instrukcje dotyczące polskiego stanowiska. Jak nietrudno się domyśleć, takie uprawnienie otrzymał jedynie rząd. Na reakcję prezydenta nie trzeba było długo czekać – i trudno się mu dziwić, bo choć przygotowane propozycje są jedynie uszczegółowieniem ogólnej reguły dominacji rządu na polu polityki zagranicznej, jaka zapisana jest w Konstytucji, atmosfera, jaka narosła wokół projektu ustawy oraz ton dialogu między dwoma ośrodkami egzekutywy sprawiają, że taki rozdział odczytywany jest jako znaczna degradacja głowy państwa w jednym z podstawowych obszarów jego działalności.
W ferworze politycznych przepychanek mało kto pamięta o właściwym znaczeniu omawianej regulacji. Ustawa kompetencyjna jest legislacyjnym bublem, dopasowanym do aktualnych potrzeb politycznych jej autorów, bez względu na to, która z partii wychodzi z taka propozycją. Sam pomysł podzielenia uprawnień w ustawie wysunął zresztą Lech Kaczyński, czyniąc zeń część kompromisu zawartego w Juracie w ubiegłym roku. PiS sięga do tej koncepcji równie chętnie co PO, wypełniając ją jedynie odmienną treścią. Dość przypomnieć początek kwietnia, kiedy znaczący przedstawiciele Prawa i Sprawiedliwości ciepło wypowiadali się o uchwalonym po ówczesnej dymisji rządu w Pradze tzw. mandacie czeskim, zmuszającym gabinet do każdorazowego konsultowania z parlamentem decyzji związanych z polityka zewnętrzną.
Polska nie potrzebuje tego typu dokumentu, usztywniającego mechanizmy kształtowania polityki zagranicznej. Konstytucja umieszczając odniesienia do działań zewnętrznych zarówno w części poświęconej Radzie Ministrów, jak i w rozdziale o prezydencie, zakłada, że obie głowy władzy wykonawczej będą ze sobą współpracować. Zamiast tworzyć coraz to nowe ustawy, proponowałabym więc pójść po rozum do głowy i choć raz zapomniać o sondażach i zbliżających się wyborach. Polskiej polityce zagranicznej bardziej niż kolejna ustawa pomóc mogłoby chociażby przeniesienie dialogu między premierem i MSZ a prezydentem z mediów na płaszczyznę kontaktów, powiedzmy, bardziej bezpośrednich, bez obecności kamer i fleszy. Problem leży bowiem nie w niedostaczającej regulacji prawnej, ale w braku odpowiedniej kultury współdziałania.
Portal Spraw Zagranicznych pełni rolę platformy swobodnej wymiany opinii - powyższy artykuł wyraża poglądy autora.