Maciej Konarski: Dzieci zapomnianej wojny
Najlepiej będzie zacząć od kilku cytatów...
“Pierwszej nocy musieliśmy przejść 10 mil dźwigając ciężkie ładunki. Mimo, że nic nie zrobiliśmy bito nas nieustannie”. (...) “Czułam się okropnie. Znałam tego chłopca wcześniej. Byliśmy z tej samej wioski. Odmówiłam zabicia go. Powiedzieli wtedy, że mnie zastrzelą. Wycelowano we mnie. Musiałam to zrobić. Chłopiec pytał mnie: "Dlaczego to robisz?" Powiedziałam, że nie mam wyboru. Po zamordowaniu chłopca kazali nam zanurzyć ręce w jego krwi.” (...) “Gdy mianowano mnie kapralem musiałem udowodnić swą lojalność zabijając pałką siedmioro dzieci”.
To nie są fragmenty “Archipelagu Gułag” czy opowieści z obozów szkoleniowych Hitlerjugend. Tego typu zdarzenia codziennie mają w tej chwili miejsce w pewnym zapomnianym przez świat afrykańskim państwie. Najstraszniejsze jest jednak, że zostały one opowiedziane ustami chłopców i dziewczynek, których wiek nie przekracza w żadnym z przypadków 16 lat. Problem wykorzystywania tzw. “dzieci żołnierzy” dotyczy około 36 współczesnych konfliktów zbrojnych jednak w żadnym z nich nie występuje z taką jaskrawością jak w tlącej się od 20 lat wojnie domowej w północnej Ugandzie.
Dekalog i wielka polityka
Początek tego koszmaru przypada na rok 1986, w którym władzę w Ugandzie przejął prezydent Yoweri Museveni. W tej zdewastowanej po rządach Idi Amina i Miltona Obote byłej brytyjskiej kolonii zdołał zaprowadzić częściową stabilność, zahamować rozwój epidemii AIDS i odbudować gospodarkę, która notuje w ostatnich latach stały sześcioprocentowy wzrost. Wprowadził jednak rządy dyktatorskie i system “niepartyjny”, twierdząc że istnienie ruchów politycznych pogłębia społeczne i etniczne podziały w Ugandzie. W rzeczywistości jego dyktatorskie metody rządzenia wzbudziły liczne ruchy opozycyjne, z których część przekształciła się w zbrojny opór.
I tak w północnej Ugandzie, w 1986 r. Alice Auma – kapłanka z plemienia Aczoli utworzyła organizację zwącą się “Ruchem Ducha Świętego”. Ruch ten łączył elementy chrześcijańskie z pierwotnymi wierzeniami afrykańskimi i miał bardziej religijny niż polityczny charakter. Alice Auma miała być nawiedzona przez ducha “Lakwena” (czyli “posłańca”), który nakazał jej podjecie walki z rządem Museveniego i zamieszkującymi południe kraju ludami Bantu. Kapłanka skupiła przy sobie kilka tysięcy sfanatyzowanych wojowników, przekonanych, że chroni ich moc Boga, która sprawi, że kule w zetknięciu z ich ciałami zmienią się w wodę. Jak łatwo się domyślić okazało się to nie do końca prawdą i po początkowych sukcesach “Ruch” został rozbity przez wojska rządowe, a Alice Auma musiała po zaledwie roku “działalności” uciec do sąsiedniej Kenii.
Wówczas jej misję wznowił jej siostrzeniec Joseph Kony. W 1989 r. utworzył on działającą do dziś na północy kraju partyzantkę o nazwie „Lord's Resistance Army” (w wolnym tłumaczeniu “Armia Bożego Oporu” lub “Armia Oporu Pana”). Ideologia organizacji to mętna mieszanina wierzeń katolickich, protestanckich i muzułmańskich. Sam Kony jest bardziej typem religijnego proroka niż przywódcy politycznego, a żądania jakie wysuwa sprowadzają się do obalenia prezydenta Museveniego i zaprowadzenia w Ugandzie "rządów kierujących się Dekalogiem". To ostatnie jest dość paradoksalne gdyż LRA ma opinię najbrutalniejszej z pozapaństwowych organizacji zbrojnych w Afryce. Działajac z baz w południowym Sudanie LRA pustoszy północną Ugandę dokonując masowych zbrodni na ludności cywilnej. Stosuje przy tym takie metody jak wycinanie w pień całych wsi lub obozów dla uchodźców, zastraszanie cywilów poprzez obcinanie rąk, uszu, czy warg itp. W wyniku jej dotychczasowych działań zginęły dziesiątki tysięcy ludzi, a około 1/3 miliona musiało uciekać ze swych domów.
Na zajadłość i długotrwały charakter tej na pozór bezsensownej wojny wpływa w dużej mierze ingerencja z zewnątrz. Kony i jego partyzantka korzystają bowiem ze wsparcia rządu Sudanu , który udziela im materialnej pomocy i pozwala na korzystanie z baz na swym terytorium. Może się to wydawać paradoksalne, że islamscy fanatycy rządzący w Chartumie udzielają wsparcia organizacji o bądź co bądź chrześcijańskiej inspiracji. Jest to jednak forma zemsty na rządzie prezydenta Museveniego za wsparcie jakie w sudańskiej wojnie domowej Uganda udzielała chrześcijańsko-animistycznej partyzantce SPLA i jej legendarnemu przywódcy Johnowi Garangowi. W ten sposób za pomocą zaprzyjaźnionych partyzantek oba państwa toczą krwawą, nieoficjalną graniczną wojnę.
“Bush Kids”
Opisany powyżej konflikt nie różni się na pozór od innych afrykańskich wojen. Można nawet powiedzieć, że wielu z nich ustępuje skalą i znaczeniem. Jest w nim jednak coś co czyni go szczególnie tragicznym. Tą specyfikę najlepiej oddają słowa przedstawiciela UNICEF-u Madsa Oyena - “Konflikt w północnej Ugandzie jest wyjątkowy, gdyż dzieci stanowią nie tyle główną liczbę jego ofiar, co stanowią główny cel ataków.”
Wytłumaczenie tych słów jest tragicznie proste. LRA uczyniła z wykorzystywania tzw. “dzieci żołnierzy” główny element swej strategii wojennej. W całym niemal dwudziestoletnim okresie swej działalności rebelianci porwali ok. 20 tys. dzieci, z czego aż 40 proc. zostało porwanych w ciągu ostatnich trzech lat.
Porwania LRA budzą grozę wśród miejscowej ludności. Mieszkańcy setek wiosek położonych na północy kraju co noc wysyłają dzieci do miast, by uchronić je przed porwaniem. Wedle obliczeń “Human Rights Watch” w takiej sytuacji znajduje się około 50 tysięcy dzieci, zwanych "nocnymi podróżnikami" ("night commuters"). Każdego popołudnia matki żegnają swoje dzieci, które udają się na noc do miasta. Te, które będą miały szczęście znajdą schronienie w specjalnych ośrodkach. Inne spędzą noc na ulicach, w pustych kościołach i opuszczonych budynkach. Jeszcze inne spędzą noc śpiąc pod gołym niebem. Żyjące w tych warunkach dzieci są narażone na choroby, nieszczęśliwe wypadki, napaście i porwania ze strony pospolitych bandytów.
I tak mają one jednak więcej szczęścia od rówieśników, którzy wpadną w ręce LRA. Tych, którzy nie zdołają umknąć czeka bowiem straszny los. Dzieci w wieku nawet 8 lat - chłopcy i dziewczęta - są porywane z ulic, szkół, swych rodzinnych domów i przemocą wcielane do oddziałów rebeliantów. Nie rzadko w ramach swoistej “zaprawy” są zmuszane palić swe rodzinne domy i mordować swych krewnych. Następnie czeka je długi forsowny marsz przez sawannę do baz LRA położonych w południowym Sudanie. Nie każdy wytrzymuje trudy marszu – wiele dzieci umiera po drodze z chorób, głodu i pragnienia. Ci którzy próbują uciec są okrutnie mordowani – nie rzadko przez zmuszonych do tego współtowarzyszy niedoli.
Porwane dzieci przechodzą następnie morderczy trening i brutalne rytuały inicjacyjne. Do posłuszeństwa zmusza się je biciem, narkotyzowaniem, a często również mordowaniem opornych. LRA wykorzystuje je następnie jako szpiegów, gońców, służących, kucharzy, tragarzy, a nawet jako żywe wykrywacze min. Znany jest też przypadek z lipca 2003 r., gdy rebelianci siłą wepchnęli do rzeki grupę dzieci, w wieku od 9 do 15 lat, by sprawdzić jej głębokość. 45 dzieci utonęło.
Chłopców bardzo często wciela się jednak bezpośrednio w walczące szeregi. Dziewczynki są z kolei wykorzystywane jako seksualne niewolnice czy wręcz polowe “żony” dorosłych partyzantów.
Dlaczego rebelianci wykorzystują dzieci jako żołnierzy? Wynika to z kilku powodów. Konflikty zbrojne toczące się współcześnie w krajach “Trzeciego świata” różnią się bowiem znacznie od naszych wyobrażeń na temat wojny. Nie stosuje się w nich zbyt często tradycyjnych rodzajów broni ciężkiej jak czołgi, artyleria czy lotnictwo, a sztuka i strategia wojenna zdegenerowały się całkowicie. Walkę prowadzą zazwyczaj niezbyt liczne grupy uzbrojone głównie w broń ręczną. W tego typu starciach zbrojnych dzieci mogą więc walczyć niemal tak samo sprawnie jak dorośli. Tą sytuację, zauważyły zresztą wielkie koncerny zbrojeniowe, które konsekwentnie zmniejszają wagę produkowanej przez siebie broni ręcznej, tak że nawet dzieci mogą się nią posługiwać bez większych problemów.
Dzieci żołnierze” są też niezwykle łatwe w utrzymaniu – nie potrzebują dużo jedzenia, nie trzeba ich długo szkolić, a gdy zginą łatwo zastąpić je innymi. Nie potrafią również kalkulować ryzyka. Dlatego są idealnym mięsem armatnim – wykorzystywanym w najniebezpieczniejszych czy wręcz samobójczych misjach, do których nie warto wykorzystywać cennych dorosłych żołnierzy.
Poza tym dzieci, których psychika jest nie ukształtowana i podatna na wpływy można łatwo zindoktrynować. Nie potrafiąc do końca rozróżnić dobra od zła, wspomagane narkotykami, popełniają najstraszniejsze zbrodnie i są w stanie wykonać nawet najbardziej okrutne rozkazy.
Nic wiec dziwnego, ze wykorzystywanie “dzieci żołnierzy” (znanych w Ugandzie jako “bush kids”) stało się jednym z głównych elementów strategii LRA. Choć wydaje się to niesamowite stanowią one dziś ok. 80 procent jej stanu bojowego...
Wykorzystywanie dzieci jako żołnierzy nie jest jednak jedynie domeną LRA. Jest pewne, że wcielają je w swoje szeregi również wojska rządowe.
Zapomniana wojna, zapomniane ofiary
Społeczność międzynarodowa niewiele robi dla poprawy sytuacji w Ugandzie, a zwłaszcza jej dzieci. Afryka rzadko przyciąga większą uwagę wielkich tego świata, a wojna w północnej Ugandzie nie jest bynajmniej najgłośniejszym i największym z konfliktów na kontynencie. Dotychczasowa praktyka negocjacji pomiędzy rządem a “Lord's Resistance Army” również nie napawa optymizmem. W ciągu ostatnich dwudziestu lat zawarto wiele rozejmów pomiędzy stroną rządową a rebeliantami - każdy z nich miał krótki żywot i żadnego z nich obie strony nie traktowały raczej poważnie. Międzynarodowy Trybunał Karny wydał w październiku tego roku nakaz aresztowania przywódcy LRA Josepha Kony'ego, jego zastępcy Vincenta Ottiego oraz trzech innych wysokich rangą oficerów LRA. Jego realizacja jest jednak wątpliwa bez wcześniejszego rozbicia LRA, a co najmniej bez pozbawienia jej wsparcia rządu Sudaniu. Tego samego rządu notabene, który hojnie rozdaje Chińczykom i Europejczykom koncesje na wydobycie ropy naftowej...
Równie wielkim problemem jest pomoc dzieciom – ofiarom wojny. Tysiące dzieci, którym udało się uciec z niewoli LRA, po powrocie stwierdziło, że ich rodziny są przesiedlone, zaginione, nie żyją albo są przerażone powrotem swych dzieci. W dodatku 89% wszystkich uratowanych dziewczynek ma AIDS. Władze nie mają natomiast pomysłu co robić ze zdemobilizowanymi dziećmi, których jedynym doświadczeniem życiowym jest wojna. Powracające dzieci wymagają tymczasem szybkiej i fachowej pomocy medycznej, psychologicznej, socjologicznej i prawnej. Wiele z nich nigdy nie miało okazji chodzić do szkoły. W tej sytuacji, część z nich, gdy piętrzą się trudności związane z normalnym życiem, ucieka do tego, co zna najlepiej - do partyzantki. Działające w Ugandzie zachodnie organizacje humanitarne potrafią pomóc najwyżej 10 proc. dzieci, które do nich trafiają.
Za:
www.hrw.org (oficjalna strona Human Rights Watch)
www.child-soldiers.org
http://domino-201.worldvision.org
”My a Trzeci Świat” Nr 1 (39), styczeń 2000
BBC
Tygodnik "Wprost", Nr 1123 (06 czerwca 2004)
www.unicef.pl
www.chrzescijanin.pl