Katarzyna Kawoń: Kto po Bushu?
- Katarzyna Kawoń
Stany Zjednoczone mogą doczekać się pierwszego czarnoskórego prezydenta lub pierwszej w historii kobiety na tym stanowisku. Do Białego Domu może wprowadzić się charyzmatyczny burmistrz Nowego Yorku z 11 września albo bohater wojny wietnamskiej. W każdym przypadku przyszłoroczne wybory prezydenckie w USA będą bezprecedensowym, przełomowym wydarzeniem.
Barack Obama, Hilary Clinton, John McCain, Rudolf Giuliani. Jeśli wierzyć sondażom, prawdopodobnie ktoś z tej czwórki obejmie w listopadzie 2008 roku urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych. Choć do wyborów zostało półtora roku, kandydaci od dawna prowadzą już swoje kampanie. Ich pierwszy etap to walka o partyjną nominacje – od stycznia 2008 roku rozpoczynają się prawybory, które wyłonią dwóch ostatecznych pretendentów do prezydenckiego fotela. Zanim więc dojdzie do bezpośredniej konfrontacji Republikanie –Demokraci, kandydatów czeka walka w obrębie własnych partii. Obama będzie więc konkurował z Hilary Clinton (oraz Johnem Edwardsem i być może Alem Gorem), a McCaina czeka rywalizacja z Giulianim (i faworytami prawego skrzydła partii republikańskiej Samem Brownbackiem i Newtem Gingrichem). W wyborach mogą tez oczywiście startować kandydaci niezależni, których nie dotyczy partyjna rywalizacja. Być może takim kandydatem zostanie następca Giulianiego na stanowisku burmistrza Nowego Jorku, Michael Bloomberg.
Prowadząca w sondażach czwórka to niewątpliwie zbiór ciekawych osobowości i godnych siebie przeciwników. Co już dziś można powiedzieć o ich szansach na prezydenturę?
Kandydat ponad podziałami?
To paradoks, ale gdy pojawia się pierwszy czarnoskóry kandydat na prezydenta, który ma realne szanse na zwycięstwo, afroamerykanie wola głosować na jego konkurentkę – Hilary Clinton. Barack Obama jest synem emigranta, jego przodkowie nie byli niewolnikami, w dodatku wychowany był przez białych i zdaniem wielu przejął ich sposób myślenia. Wszystko to działa na jego niekorzyść w oczach czarnoskórej społeczności. Zresztą Obama stara się prezentować nie jako „czarny kandydat”, ale raczej jako pierwszy kandydat ery „post rasowej” gdzie nie ma już większości rasowych, powszechne są mieszane małżeństwa, społeczeństwo staje się otwarte i wielokulturowe.
Również w kwestiach ideologicznych Obama stara się przezwyciężać podziały. Ameryka poznała go w lipcu 2004 r., gdy podczas konwencji prezydenckiej Partii Demokratycznej w Bostonie wygłosił fenomenalne przemówienie. „Spece dzielą nasz kraj na stany czerwone i niebieskie: czerwone dla republikanów i niebieskie dla demokratów. Ja chcę im powiedzieć coś nowego. Wielbimy Boga w niebieskich stanach i nie chcemy, aby agenci federalni sprawdzali, co czytamy w czerwonych stanach. Są patrioci przeciwni wojnie w Iraku i są patrioci, którzy ją wspierają. Jesteśmy jednym narodem.” – powiedział wtedy, zyskując tym wielkie uznanie. Potem bez problemu wygrał wybory do Senatu.
Mimo tak ugodowej postawy jako jedyny z głównych kandydatów od początku sprzeciwiał się wojnie w Iraku. Obecnie uważa, że w tej sprawie pozostały „tylko złe wyjścia”, zaś wycofanie wojsk amerykańskich będzie najmniejszym złem. Inna sprawa, że nie musi teraz odpowiadać na trudne pytanie o głosowanie na jesieni 2002 roku na temat użycia siły w Iraku, bo po prostu nie był wtedy senatorem.
Gdyby w najbliższych wyborach Amerykanie chcieli zagłosować na kogoś stanowiącego największe przeciwieństwo obecnego prezydenta, niewątpliwie wybraliby Obamę. Czarnoskóry demokrata, od początku przeciwny wojnie, nie pochodzący z bogatej rodziny o politycznych tradycjach, lecz będący jakby ucieleśnieniem „amerykańskiego snu”, charyzmatyczny, elokwentny i bezpośredni. Doszedł na szczyt dzięki własnemu talentowi i pracy. Zresztą właśnie życiorys tego kandydata może najbardziej przemawiać na jego korzyść
Jak mówi amerykański politolog prof. Green: „Ludzie poznali historię syna czarnoskórego emigranta z Kenii i białej córki farmera z Kansas, który wychował się w Indonezji, wykształcił dzięki stypendiom na Harvardzie. A potem, zamiast iść zarabiać setki tysięcy dolarów w wielkiej kancelarii prawnej, wolał jako pracownik socjalny pomagać biednym na ulicach miasta. To naprawdę urzekająca zwykłych ludzi historia, o której inni kandydaci na prezydenta mogą tylko pomarzyć.”
Oponenci wypominają jednak Obamie niewielkie doświadczenie w krajowej polityce. Czarnoskóry kandydat ma na koncie jedynie dwa lata pracy w Senacie. Poza tym w porównaniu do Hilary Clinton Obama ma bardziej ograniczone środki na kampanie i mniejszy sztab ludzi pracujących na jego sukces, co może okazać się decydujące.
"The Clintons”
Barak Obama konsekwentnie używa tego zwrotu w odniesieniu do swojej rywalki, chcąc przekonać wyborców że Hillary Clinton to przede wszystkim "żona swego męża". (Nawiasem mówiąc znamy podobny przykład z naszej rodzimej polityki, kiedy taka gra słowna okazała się nieskuteczna...).
Wydaje się, iż fakt, ze jest kobieta nie wpływa ani pozytywnie ani negatywnie na jej szanse w wyborach. Postrzegana jest przede wszystkim jako wytrawny polityk z dużym doświadczeniem, główna doradczyni swojego męża.
Jesienią 2002 roku głosowała "tak" w sprawie rezolucji Senatu USA zezwalającej prezydentowi na użycie siły wobec Iraku. Nie przyznała, że był to błąd, nie przeprosiła też za tamtą decyzję. Jest za to ostro krytykowana. Ma zresztą największy tzw. „elektorat negatywny”.
Jako senator z dotkniętego zamachami z 11 września Nowego Yorku, opowiada się za twardym kursem wobec Iranu i Korei Północnej i bezwzględnym traktowaniem terrorystów.
Ma lewicowe poglądy, uważa, że bogatsi powinni brać na siebie większe ciężary, by pomagać biedniejszym. Jest przeciwko tolerowaniu nielegalnej imigracji, krytykuje firmy za zatrudnianie nielegalnych emigrantów.
{mospagebreak}
Bohater wojenny
„Ci, którzy roszczą sobie prawo do wolności, ale nie poczuwają się do obowiązku wobec cywilizacji, która ja zapewnia, żyją półżyciem, pobłażając własnym interesom kosztem szacunku dla siebie”- uważa senator z Arizony John McCain
Uważany jest za idealistę, przywiązanego do takich pojęć jak honor, obowiązek, patriotyzm. W przeciwieństwie do wielu polityków epatujących patetycznymi frazesami McCain bronił swoich przekonań narażając życie.
Pochodzi z rodziny o tradycjach wojskowych. Jego ojciec i dziadek byli admirałami marynarki wojennej. John Sidney McCain III, noszący takie same jak oni imiona, od początku miał pójść w ich ślady. Służył w siłach powietrznych marynarki i walczył w Wietnamie. W 1967 jego myśliwiec został zestrzelony nad Hanoi. Pięć lat przesiedział w strasznych warunkach w obozie Vietcongu, gdzie wielokrotnie go torturowano. Z niewoli wrócił w 1972. poruszał się o kulach, z powodu źle zrośniętych kości do dziś nie może podnieść rąk powyżej głowy. Wrócił przekonany, ze wojna była słuszna, a politycy uniemożliwili armii odniesienie zwycięstwa.
Konkurując w 2000 roku z Georgem W. Bushem o nominacje partii Republikańskiej, zasłynął jako niezależny od partyjnych elit i wręcz nie lubiany przez nie outsider, który zawsze mówi to co myśli i nazywa rzeczy po imieniu. Zyskał duża popularność, wygrał prawybory w stanie New Hampshire. Ostatecznie przegrał z Bushem głównie ze względu na mobilizacje chrześcijańskiej prawicy, która uważała go za zbyt lewicowego w sprawach obyczajowych oraz „brudną” kampanie swego konkurenta.
McCain wyciągnął wnioski ze swojej porażki. Obecnie szuka porozumienia ze skrajną prawicą, współpracuje też z prezydentem Bushem, do tego stopnia, że nazywany jest nieco złośliwie „następcą tronu”. To porozumienie z dawnych konkurentów wydaje się zrozumiałe, gdy weźmie się pod uwagę podobieństwo ich poglądów w takich sprawach jak wojna z terroryzmem, wojna w Iraku, czy pozycja Ameryki w świecie. McCain jest w tych sprawach "jastrzębiem", wielokrotnie wypowiadał się np. za ewentualnym atakiem na Iran. Właśnie takie poglądy mogą okazać się największa słabością McCaina. Amerykańskie społeczeństwo jest obecnie w większości zdecydowanie przeciwne wojnie w Iraku, której McCain był gorącym orędownikiem (choć od początku uważał, że wysłano na nią za mało żołnierzy). Demokraci próbują wykorzystać tę niechęć, miedzy innymi konsekwentnie nazywając nową strategię Busha dotyczącą Iraku „doktryną McCaina”. (Gdy prezydent uznał w końcu, że potrzebna jest nowa strategia wojny, skorzystał z pomysłów McCaina).
Zbyt liberalny republikanin?
Również Rudolfa Giulianiego otacza aura bohatera. „Jest sprawnym burmistrzem, ale nigdy nie stanie się legendą” - mówił o nim jego poprzednik Ed Koch. Historia ułożyła się jednak inaczej. Amerykanie zapamiętali jego odwagę, opanowanie i poświęcenie z jakim zarządzał pogrążonym w chaosie po zamachach 11 września Nowym Yorkiem. - On jest Bogiem – mówili wtedy mieszkańcy miasta. Ponad 97 proc. mieszkańców oceniło, że doskonale prowadził akcję ratunkową. (Ten piękny wizerunek może wkrótce lec w gruzach z powodu konfliktu Giulianiego z amerykańską organizacją strażaków i wysuwanych przez nią oskarżeń). Jeszcze przed 11 września Giuliani jako burmistrz zasłynął i zyskał uznanie w całym kraju ograniczeniem przestępczości w mieście, które wcześniej było jednym z najniebezpieczniejszych w USA. Jego umiejętność działania w sytuacjach kryzysowych Amerykanie wspominali z rozrzewnieniem patrząc na niekompetencje i nieudolność najwyższych władz po uderzeniu huraganu Katrina na Nowy Orlean.
Były burmistrz wyróżnia się na tle swojej partii wyjątkowym liberalizmem w sprawach obyczajowych. Popiera miedzy innymi prawo do aborcji i małżeństwa homoseksualne.
Jeżeli chrześcijańska prawica skreśliła w 2000 roku Johna McCaina m.in. za nazwanie konserwatystów z południa „agentami nietolerancji” czy będzie w stanie wybaczyć Giulianiemu manifestowanie jego tolerancji poprzez uczestnictwo w paradach homoseksualistów ? Wydaje się to prawie niemożliwe.
Poza tym przeciwnicy zarzucają Giulianiemu propagowanie za jego kadencji wśród nowojorskiej policji „kultu przemocy”, brutalne rozprawianie się z podejrzanymi, a zwłaszcza wywodzącymi się z mniejszości rasowych.
A może ktoś inny?
W Partii Republikańskiej trudno na razie wskazać kandydata, który byłby w stanie zagrozić przewodzącym w sondażach McCainowi i Giulianiemu. Jednakże wśród Demokratów niespodzianką może okazać się John Edwards. W sytuacji ostrej walki Hilary Clinton i Baracka Obamy, skorzystać może trzeci kandydat – młody, charyzmatyczny senator z Północnej Karoliny, budujący swoją pozycje na ostrej krytyce polityki zagranicznej prezydenta Busha i zdecydowanie antywojennym stanowisku.
Poparcie dla polityki prezydenta Busha spada z dnia na dzień, a niechęć do jego osoby wzrasta. Wplątanie Stanów Zjednoczonych w niekończąca się, przynoszącą coraz więcej ofiar wojnę w Iraku (w dodatku, mijając się z prawda lub co najmniej myląc co do głównej przyczyny wojny – rzekomego posiadania przez ten kraj broni masowego rażenia), nieudolne działania w sprawie pomocy ofiarom huraganu „Katrina”, zaniedbywanie innych stron świata na rzecz Afganistanu i Iraku i związane z tym pogorszenie się stosunków USA m. in z Ameryka Łacińską, oskarżenia o ograniczanie praw obywatelskich w imię wojny z terroryzmem.... to tylko niektóre „zasługi” obecnego prezydenta USA i pośrednio jego zaplecza politycznego, czyli Partii Republikańskiej. Czy Amerykanie będą w stanie wybaczyć Republikanom te błędy i znów powierzyć sprawowanie najwyższej władzy w państwie ich kandydatowi? A może niechęć do dotychczasowej władzy będzie na tyle silna, by doprowadzić do precedensu, jakim byłby wybór na prezydenta afroamerykanina albo kobiety? Czas pokaże.