Chiny/ Tybetańscy mnisi zakłócili wizytę zagranicznych dziennikarzy
Wizyta grupy starannie wyselekcjonowanych przez chińskie władze dziennikarzy, została w czwartek zakłócona w tybetańskiej Lhasie przez protest kilkudziesięciu buddyjskich mnichów.
Do incydentu doszło w czwartek rano w klasztorze Jokhang (najświętsza świątynia Tybetu). Gdy grupa dziennikarzy słuchała oświadczenia partyjnego administratora klasztoru, przedarło się do niej ok. 30 młodych buddyjskich mnichów, skandujących protybetańskie hasła i wznoszących okrzyki na cześć Dalajlamy.
„Nie wierzcie im, oni was oszukują, opowiadają kłamstwa” – tak wedle relacji dziennikarza gazety USA Today wołali młodzi mnisi. Jak poinformował z kolei obecny na miejscu zdarzenia reporter agencji Associated Press, jeden z mnichów krzyczał „Tybet nie jest wolny!” po czym wybuchnął płaczem, inny wołał, iż (wbrew doniesieniom chińskiej propagandy) „Dalajlama nie miał nic wspólnego” z krwawymi zamieszkami z połowy marca.
Dziennikarzom udało się przez chwilę porozmawiać z mnichami. Twierdzili oni, iż od momentu wybuchu niepokojów (10 marca) chińskie władze nie pozwalają im opuścić klasztoru. Ich zdaniem cała otoczka wizyty dziennikarzy w klasztorze Jokhang była zaaranżowana, a modlący się w świątyni rzekomi wierni to w rzeczywistości podstawieni członkowie partii komunistycznej. Mnisi mówili również, że nie mogli znieść słów administratora, mówiącego dziennikarzom, że Tybet „był od wieków częścią Chin”.
Po 15 minutach chińska policja usunęła mnichów, a dziennikarzom oświadczono, że „czas wizyty się skończył” i nakazano opuścić świątynię. Wkrótce później okolice klasztoru zostały odcięte przez służby bezpieczeństwa.
Chhime Chhoekyapa, sekretarz Dalajlamy stwierdził, że incydent w Jokhang pokazuje wyraźnie, że „Sama brutalna przemoc nie jest w stanie stłumić długo kipiącego niezadowolenia Tybetańczyków”.
Chiny nigdy nie były specjalnie skore dopuszczać zagranicznych dziennikarzy do Tybetu, a zaraz po wybuchu ostatnich zamieszek szybko usunęły z prowincji wszystkich przedstawicieli mediów. Dopiero w środę (26.03.) dla grupy dwunastu starannie wyselekcjonowanych przez chińskie władze dziennikarzy zorganizowano trzydniową wizytę w Tybecie.
W jej trakcie dziennikarze mogli odwiedzić m.in. przebywające w miejscowej klinice ofiary zamieszek oraz obejrzeć resztki sklepu odzieżowego, w którym Tybetańczycy mieli spalić żywcem pięć chińskich dziewcząt. Nie pozwolono im natomiast zobaczyć klasztorów Ramoche, Drepung i Sera, gdzie rozpoczęły się tybetańskie protesty.
Jak doniósł dziennikarz Financial Timesa, tybetańskie dzielnice Lhasy przypominają „strefę działań wojennych”, a ślady zniszczeń wskazują, że zamieszki były dłuższe i gwałtowniejsze niż podawały to władze w Pekinie.
11 marca, jak w zwykle w swoim tradycyjnym dorocznym przemówieniu z okazji rocznicy powstania Tybetańczyków w roku 1959, Dalajlama napiętnował Pekin za "ponownie wzrastający ucisk ludu tybetańskiego" oraz " wielokrotne, niewyobrażalne i straszliwe deptanie praw ludzkich". Jednocześnie wezwał Tybetańczyków do pokojowego marszu z indyjskiej Dharamsali do ojczyzny. Tego samego dnia w stolicy Tybetu, Lhasie, doszło do burzliwych demonstracji.
Chińskie władze brutalnie spacyfikowały protesty. Pekin mówi o 19 zabitych, tybetański rząd na uchodźstwie o blisko 140. Świadkowie donoszą, że w Lhasie służby bezpieczeństwa przeprowadzają masowe aresztowania wszystkich podejrzewanych o udział w protestach. Częściowo potwierdzają się również doniesienia chińskiej propagandy, jakoby podczas zamieszek doszło do pogromów etnicznych Chińczyków.
Zamieszki wybuchły również w innych regionach Chin zamieszkiwanych przez tybetańskie społeczności - m.in. w prowincjach Gansu i Syczuan.
Na podstawie: iht.com, news.bbc.co.uk, ft.com