Portal Spraw Zagranicznych psz.pl




Portal Spraw Zagranicznych psz.pl

Serwis internetowy, z którego korzystasz, używa plików cookies. Są to pliki instalowane w urządzeniach końcowych osób korzystających z serwisu, w celu administrowania serwisem, poprawy jakości świadczonych usług w tym dostosowania treści serwisu do preferencji użytkownika, utrzymania sesji użytkownika oraz dla celów statystycznych i targetowania behawioralnego reklamy (dostosowania treści reklamy do Twoich indywidualnych potrzeb). Informujemy, że istnieje możliwość określenia przez użytkownika serwisu warunków przechowywania lub uzyskiwania dostępu do informacji zawartych w plikach cookies za pomocą ustawień przeglądarki lub konfiguracji usługi. Szczegółowe informacje na ten temat dostępne są u producenta przeglądarki, u dostawcy usługi dostępu do Internetu oraz w Polityce prywatności plików cookies

Akceptuję
Back Jesteś tutaj: Home

Grzegorz Gogowski: Przywództwo bez przekonania. Brytyjska postawa wobec konfliktu w Libii


15 listopad 2011
A A A

Jestem dumny z roli jaką odegrała Wielka Brytania w obaleniu reżimu Kaddafiego – stwierdził 20 października 2011 roku premier David Cameron. Zjednoczone Królestwo było obok Francji najbardziej zaangażowanym w konflikt libijski państwem trzecim. Warto się zastanowić czy Wielka Brytania rzeczywiście potwierdziła w Libii, że jest w stanie odegrać pierwszoplanową rolę w rozwiązywaniu sytuacji zagrażających stabilności całego regionu.

W 1998 roku dyrektor Centrum Reformy Europejskiej Charles Grant wydał pracę pt. Can Britain lead in Europe?, która stała się kamieniem węgielnym zmiany brytyjskiego podejścia do kwestii bezpieczeństwa europejskiego i w konsekwencji do dalszego rozwoju europejskiej tożsamości bezpieczeństwa. Wspomnianą publikacje przywołano w kontekście brytyjskiej postawy w Libii ze względu na dwa aspekty. Po pierwsze na skutek polityki Stanów Zjednoczonych Londyn stał się jednym z dwóch liderów międzynarodowej koalicji angażującej się w konflikt. Po drugie, kryzys libijski jednoznacznie odpowiedział jakie jest stanowisko rządu brytyjskiego wobec współpracy z partnerami europejskimi w ramach WPBiO.

Podejście Stanów Zjednoczonych do wojny w Libii, a także całej Arabskiej Wiosny określa się jako „kierowanie z tylnego siedzenia”. Taka postawa potwierdza wcześniejsze deklaracje amerykańskich polityków, którzy już w 2009 roku zapowiedzieli, że wojny w Iraku i Afganistanie są na tyle wyczerpujące, że Stany Zjednoczone będą mniej angażować się w innych regionach. W realiach kryzysu finansowego Waszyngton nie zamierza mobilizować ogromnych środków w sytuacji kiedy nie jest to niezbędne z punktu widzenia amerykańskich interesów. Administracja Baracka Obamy postawiła sprawę jasno: Europejczycy muszą ponosić większą odpowiedzialność za bezpieczeństwo Starego Kontynentu i pobliskich regionów. Arabska wiosna i przede wszystkim konflikt w Libii stały się pierwszym poważnym sprawdzianem, z którym państwa europejskie musiały poradzić sobie przy niewielkiej tylko asyście USA.

W takich warunkach efektywność działań podjętych przez Europę zależała przede wszystkim od postawy dwóch państw o największych zdolnościach militarnych Francji i właśnie Wielkiej Brytanii. Londyn od początku kryzysu libijskiego na wielu spotkaniach w ramach NATO, ONZ, Unii Europejskiej czy G8 konsekwentnie domagał się silnej reakcji społeczności międzynarodowej. Wspólne brytyjsko-francuskie wysiłki doprowadziły, choć z dużymi trudnościami, do uchwalenia Rezolucji 1973 Rady Bezpieczeństwa ONZ, dającej zgodę na wprowadzenie strefy zakazu lotów nad Libią oraz wykorzystanie wszelkich środków niezbędnych do ochrony ludności cywilnej. Sukces obu państw został nieco umniejszony, gdyż Stany Zjednoczone poparły rezolucję dopiero po pozytywnym ustosunkowaniu się do niej przez Ligę Państw Arabskich, a wszystkie kraje BRIC wstrzymały się od głosowania.

Fundamentami przekonania brytyjskiego o konieczności podjęcia akcji zbrojnej był czynnik humanitarny, a także potencjalne zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego. Pamięć o masakrach na Bałkanach czy ludobójstwie w Rwandzie jest na tyle aktualna, że nie sposób podważyć szczerości intencji rządu brytyjskiego. Nasuwa się jednak pytanie, czy niestabilność w Libii mogłaby w znaczący sposób negatywnie wpłynąć na bezpieczeństwo Zjednoczonego Królestwa. Wydaje się, że Wielka Brytania jako jeden z głównych rozgrywających w polityce europejskiej i stały członek Rady Bezpieczeństwa ONZ wciąż czuje się zobligowana do ponoszenia zwiększonej odpowiedzialności za utrzymanie stabilności i porządku międzynarodowego. Dlatego też rząd brytyjski podjął się trudnej choć zarazem prestiżowej roli jednego z liderów całej międzynarodowej koalicji zaangażowanej w problem libijski.

Analityk Gareth Chappell z Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych wymienia szereg innych czynników, o których politycy w oficjalnych wypowiedziach wspominają zdecydowanie rzadziej, a które również nakłoniły Wielką Brytanię do zaangażowania się w Libii. Po pierwsze, rząd brytyjski musiał działać rozsądnie i zdecydowanie po serii drobnych wpadek, które wywołały na Wyspach krytykę i osłabiły jego wizerunek. W krótkim okresie czasu wicepremier Nick Clegg udzielając wywiadu podczas swojego urlopu zapomniał, że pod nieobecność Camerona sprawuje władze, minister spraw zagranicznych William Hague stwierdził, że Kaddafi jest w Wenezueli, a „mały zespół dyplomatyczny” został schwytany przez libijskich rebeliantów. Problem w tym, że wspomniany zespół składał się z członków jednostki SAS, co potwierdziło doniesienia o aktywności brytyjskich służb specjalnych w Libii już w lutym, a więc przed rozpoczęciem Świtu Odysei. Po drugie, Wielką Brytanię i Libię wiązały stosunkowo bliskie kontakty gospodarcze zwłaszcza w sektorze ropy naftowej, takie jak kontrakt pomiędzy British Petroleum a Libya’s National Oil Company. Kontrowersje budziły jednak rzekome koncesje udzielone brytyjskiemu koncernowi w zamian za bardzo źle odebraną w środowisku międzynarodowym decyzje o zwolnieniu libijskiego agenta Abdelbaseta al.-Megrahiego odpowiedzialnego za wybuch samolotu Pan Am nad Lockerbie w 1988 roku. Rząd Camerona obserwując rozwój Arabskiej Wiosny, postanowił za wszelką cenę zdystansować się od reżimu libijskiego nawet poprzez przejście na stronę jego przeciwników, tak aby po zakończeniu wojny przez przypadek nie znaleźć się po niewłaściwej stronie. Po trzecie, najbardziej oczywistym czynnikiem wpływającym na politykę Londynu jest gospodarka i potencjalne porozumienia zwłaszcza w sektorze naftowym i zbrojeniowym, które mogłyby zostać zawarte po obaleniu Kaddafiego. Wreszcie, konflikt libijski stał się dla rządu brytyjskiego znakomitą okazją by odciągnąć uwagę opinii publicznej od cięć w wydatkach publicznych, przy okazji demonstrując, że pomimo znacznego zmniejszenia budżetu obronnego przewidzianego w Strategicznym Przeglądzie Obrony i Bezpieczeństwa z 2010 roku, siły zbrojne nie utraciły swoich zdolności operacyjnych. Co więcej, wydarzenia potoczyły się w sposób, który wystawił na pierwszą poważną próbę brytyjsko-francuskie przymierze w dziedzinie bezpieczeństwa podpisane w listopadzie 2010 roku: oto niespodziewanie dla większości obserwatorów obaj partnerzy stali się liderami całej koalicji zaangażowanej w problem libijski.

Warto zastanowić się, czy Brytyjczycy rzeczywiście chcieli stanąć na czele międzynarodowego frontu rywalizującego z reżimem Kaddafiego. Jeśliby przyjąć użytą wcześniej metaforę samochodu, w którym Stany Zjednoczone próbują „kierować z tylnego siedzenia”, miejsce kierowcy obiektywnie należałoby się Francji. Choć przez lata najprawdopodobniej będzie się mówić o francusko-brytyjskim przywództwie podczas wojny w Libii, to Sarkozy wydawał się jednak bardziej samodzielny, zdeterminowany i zdecydowany w swoich działaniach. To nic, że miał do ugrania najwięcej, bo musi zdobywać poparcie przed nadchodzącymi wyborami prezydenckimi, a Libia leży bardzo blisko od terytorium Francji. Nawet w polskich mediach pojawiały się opinie, że to Sarkozy namówił Camerona do udziału w wojnie, choć trudno ocenić czy jest to rzeczywiście prawdą. Niemniej jednak Wielka Brytania była tradycyjnie bardzo zachowawcza i ostrożna. Kiedy 19 marca prezydent Francji przejął inicjatywę i bez konsultacji z sojusznikami zatwierdził pierwsze naloty na libijskie siły rządowe, na Downing Street10 pojawiło się ponoć nie tylko zaskoczenie ale i duże niezadowolenie. Choć ta decyzja Sarkozy’ego, podobnie jak wczesne uznanie Rady Narodowej Libii za prawowitego przedstawiciela całego narodu wywołały dyplomatyczną konsternację i zdaniem wielu były „wyjściem przed szereg”, to można je również rozpatrywać jako przejaw konsekwencji i odwagi, na który nie zdobył się żaden z pozostałych sojuszników. Brytyjski rząd od początku kryzysu libijskiego wydawał się natomiast mieć nadzieje, że Stany Zjednoczone jednak obejmą przywództwo nad koalicją walczącą z siłami Kaddafiego. Ze względu na mało aktywną postawę Waszyngtonu, Londyn być może nieco wbrew wcześniejszym zamiarom stanął obok Francji w pierwszej linii walczących z Kaddafim. Można więc stwierdzić, że we wspomnianym wcześniej „międzynarodowym samochodzie” Brytyjczycy choć siedzieli w pierwszym rzędzie obok francuskiego kierowcy, to spoglądali jednak zbyt często i niepotrzebnie na amerykańskiego pasażera z tylnego siedzenia.

Brytyjskie pragnienie by utrzymać zaangażowanie amerykańskich sił w Libii znalazło również swój wyraz w jednoznacznym opowiedzeniu się za przyznaniem Sojuszowi Północnoatlantyckiemu  pierwszeństwa w nadzorowaniu operacji. Londyn odrzucił natomiast propozycję Paryża, by to Wielka Brytania i Francja wspólnie objęły dowództwo nad działaniami wojskowymi. Brytyjscy politycy argumentowali swoje stanowisko tym, że Sojusz  został wcześniej przetestowany i ma doświadczenie w nadzorowaniu stref zakazu lotów. Takie wytłumaczenie jest jak najbardziej uzasadnione, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że prawdziwy był inny, choć nietrudny do odgadnięcia. Wydaje się bowiem, że Wielka Brytania utożsamia całe NATO z udziałem w nim Stanów Zjednoczonych i to z tego powodu była gotowa zrezygnować z możliwości odgrywania faktycznie pierwszoplanowej roli w Libii. Propozycja francusko-brytyjskiego dowództwa była nie tylko okazją dla Zjednoczonego Królestwa, które mogło umocnić swoją pozycję międzynarodową, ale również szansą na kolejny krok w usamodzielnianiu się Starego Kontynentu w kwestiach bezpieczeństwa. W tym miejscu można postawić dwa zasadnicze pytania: czy Wielka Brytania byłaby w stanie faktycznie przewodzić koalicji państw bez udziału Stanów Zjednoczonych podczas wojny i czy byłaby gotowa poprowadzić Europę bez udziału NATO do rozwiązania poważnych kryzysów na obrzeżach kontynentu? Wojna w Libii dała odpowiedź niejednoznaczną, choć bliższą negatywnej, na oba z postawionych pytań. Wydaje się, że Wielka Brytania mogła w zaistniałej sytuacji stać się faktycznym liderem Starego Kontynentu. Mogła ale tak naprawdę nie spróbowała, nie umiejąc przejąć inicjatywy i wykorzystać nadarzającej się okazji. Z drugiej strony, Londyn nie mógł poprowadzić Europy w warunkach, w których większość państw nie dostrzegała korzyści w podejmowaniu jakichkolwiek działań w kontekście wydarzeń w Libii.

Dlatego też nie należy winić Wielkiej Brytanii za jej konsekwentnie „pro-atlantycką” postawę. Kryzys libijski stał się dla Brytyjczyków kolejnym dowodem, że współpraca państw Unii Europejskiej w dziedzinie bezpieczeństwa nie istnieje. Kwestia podjęcia interwencji, a także wybór najlepszego sposobu osiągnięcia sukcesu w Libii podzieliła państwa europejskie. Tylko połowa spośród 28 członków NATO włączyła się aktywnie w kampanię libijską, a jedynie sześć państw Unii Europejskiej wzięło udział w nalotach mających na celu ochronę ludności cywilnej. Dowiodło to, że wysiłki podjęte w lutym przez Wielką Brytanię i Francję nie przyniosły oczekiwanych rezultatów, a oba państwa mają ograniczone możliwości wpływania i przekonywania zwłaszcza europejskich partnerów do odważniejszej polityki. Szczególnie bolesnym ciosem okazała się postawa Niemiec, które nie tylko nie zaangażowały się w Świt Odysei, ale również były obok państw BRIC jedynym krajem w Radzie Bezpieczeństwa ONZ, który nie poparł Rezolucji 1973. Jest to szczególnie istotne z punktu widzenia europejskiej autonomii obronnej, gdyż utworzenie EPBiO w 1999 roku i jej dalszy rozwój były możliwe przede wszystkim dzięki zgodnemu współdziałaniu trzech najważniejszych państw Unii: Francji, Wielkiej Brytanii i właśnie Niemiec. Obecnie trudno o taki konsensus, a kryzys libijski wydaje się być symbolicznym zmierzchem słabnącej idei budowania wspólnego, europejskiego podejścia do kwestii bezpieczeństwa. Wydaje się jednak, że na Downing Street nikt nie jest ani zaskoczony ani specjalnie rozczarowany takim biegiem wydarzeń. Wielka Brytania, której postawa na przełomie wieków pozwoliła kształtować kolejne elementy wspólnych europejskich zdolności obronnych, w ciągu ostatnich lat straciła przekonanie, że takie inicjatywy mają sens. Brytyjczycy uznają bowiem, że podjejmowany przez nich wysiłek poszedł na marne, gdyż europejscy sojusznicy są zbyt mało zaangażowani w międzynarodową współpracę w dziedzinie bezpieczeństwa, czego wyrazem są np. ograniczenia, kiedy i gdzie ich siły zbrojne mogą zostać użyte. Do takiego przekonania doprowadziła ich w największym stopniu misja ISAF w Afganistanie, a wojna w Libii jest tylko kroplą, która przelała czarę goryczy.

Z kim więc Wielka Brytania będzie w przyszłości współpracować w dziedzinie bezpieczeństwa? Zarzut o małym zaangażowaniu państw europejskich dotyczy, co oczywiste nie tylko autonomicznych struktur europejskich ale również Sojuszu Północnoatlantyckiego. W oczach Brytyjczyków wiarygodność NATO jest jednak budowana przede wszystkim przez udział Stanów Zjednoczonych. Należy mieć w pamięci słowa byłego amerykańskiego sekretarza obrony Roberta Gatesa, który zarzucił państwom europejskim zbyt bierną i nastawioną na oszczędności postawę, która konsekwentnie osłabia Sojusz. W kontekście tej wypowiedzi, która jest stosunkowo bliska opinii brytyjskiej, można chyba zaryzykować stwierdzenie, że dla Wielkiej Brytanii nadchodzi czas bilateralizmu. Brak jedności i zaangażowania wielu rządów w instytucjach międzynarodowych skazuje Londyn na współpracę dwustronną z tymi państwami, które wciąż są wiarygodnymi partnerami militarnymi. Libia, pierwszy poważny sprawdzian dla kooperacji brytyjsko-francuskiej pomimo wszelkich różnic pomiędzy stronami zakończył się wynikiem co najmniej pozytywnym. Wydaje się, że w ciągu najbliższych kilku lat ta współpraca pozostanie najważniejszym porozumieniem w dziedzinie bezpieczeństwa zarówno dla Wielkiej Brytanii jak i Francji. Trudno bowiem przewidzieć przyszłą postawę Waszyngtonu, który od kilkudziesięciu lat był najważniejszym partnerem dla Londynu. Choć Zjednoczone Królestwo z pewnością chciałoby utrzymywać „specjalne relacje” w dawnym kształcie, to Stany Zjednoczone nie są nimi obecnie zainteresowane. Zachowawcza postawa USA oraz aktualność starożytnej maksymy „nie pokładaj wiary w sojusz z silniejszym” nakazała Brytyjczykom znalezienie sobie nowego, równego sobie partnera. W kontekście przyszłości nadal aktualne są jednak dwa pytania: czy znajdzie  się inne (trzecie) państwo gotowe ponosić dużą odpowiedzialność za bezpieczeństwo Europy i czy Wielka Brytania skończy wreszcie  na próżno patrzeć z nadzieją na drugą stronę Atlantyku?