Martyna Bildziukiewicz: Brixit, Merkeron i czysty pragmatyzm
- Martyna Bildziukiewicz
Po unijnym szczycie przez media przetoczyła się fala krytyki zachowania Davida Camerona, forsującego większe oszczędności w budżecie UE. Wśród zarzutów znalazło się między innymi burzenie jedności Unii. Jednak ta niepopularna postawa brytyjskiego premiera może być dla Europy korzystna.
Negocjacje budżetu Unii Europejskiej na lata 2014-2020 zakończyły się bez porozumienia. Pozostaje jednak 13 miesięcy na osiągnięcie go, a kolejna próba zostanie podjęta w styczniu 2013 r. Notabene, kompromis w sprawie budżetu zawsze pojawia się po wielu debatach, przeciąganiu liny, negocjacjach. Głosy mówiące o kryzysie budżetowym są zatem przesadzone. Nie ulega jednak wątpliwości, że Wielka Brytania po raz kolejny wyraźnie zaznaczyła swoje narodowe interesy, co odbiło się głośnym echem w dyskursie medialnym.
Każde państwo ma swoje interesy i dąży do ich realizacji na arenie międzynarodowej. Różnica polega na sposobie ich wyrażania. Być może instytucje Unii Europejskiej byłyby bardziej przejrzyste, gdyby każdy przywódca tak jasno określał swoje priorytety? Mniej pola zostawałoby wówczas dla negocjacji w kuluarach, nieco mniej pracy miałyby z pewnością placówki dyplomatyczne i inne jednostki, sondujące stanowiska poszczególnych członków UE. Z pewnością nie byłoby to na rękę decydentom, jednak wpłynęłoby pozytywnie na czytelność i transparentność unijnych procedur. Skoro jednak analiza wydarzeń na unijnych szczytach wymaga do pewnego stopnia stawiania hipotez, spróbujmy tą drogą odpowiedzieć na pytanie: czego chce Wielka Brytania?
Blame Britain
Już od akcesji do Wspólnot Wielka Brytania ma przypiętą łatkę eurosceptyka. Oczywiście, są tego przyczyny. Negatywne stanowisko wobec Wspólnej Polityki Rolnej, początkowe utrzymywanie preferencji celnych dla krajów Commonwealth, a przede wszystkim słynny rabat brytyjski (obniżenie składki wpłacanej do unijnego budżetu) i okrzyk Margaret Thatcher: „I want my money back” zbudowały wizerunek państwa sceptycznego (żeby nie powiedzieć: wrogiego) wobec integracji europejskiej. Są również dowody na stałą obecność sceptycznego nastawienia Brytyjczyków do Europy. „The Telegraph” przytacza badania sprzed tygodnia, mówiące, że sześciu na dziesięciu brytyjskich ankietowanych rozważyłby wyjście Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej. Faktem jest też jednoznacznie negatywne nastawienie części konserwatywnych parlamentarzystów przeciwko Unii Europejskiej i forsowanie ogólnonarodowego referendum w sprawie jej opuszczenia.
Jednak eurosceptycyzm stał się łatwym wytłumaczeniem każdego działania Wielkiej Brytanii na forum UE. Dobrym przykładem jest kadencja Tony Blaira, który budował swoją politykę zagraniczną na trzech filarach: relacjach ze Wspólnotą Narodów, „specjalnych stosunkach” z USA oraz ocieplaniu relacji ze Wspólnotą Europejską. Elementy te miały być równoważne, a Blair z pewnością był największym euroentuzjastą wśród dotychczasowych premierów brytyjskich. Mimo tego działania nie mające bezpośredniego związku z integracją europejską, takie jak udział w amerykańskiej interwencji w Iraku, tłumaczone były przez media – niesłusznie i powierzchownie - niechętną postawą wobec Europy.
Wielka Brytania nie jest europocentryczna – ale nie jest też Europie wroga. Co więcej, propozycje Davida Camerona nie tylko jej nie zagrażają, lecz mogą jej pomóc. Nawet jeżeli głównym celem Wielkiej Brytanii jest zwiększenie rabatu brytyjskiego, który z myśleniem proeuropejskim nie ma nic wspólnego, to jednak proponowana redukcja unijnego budżetu o 30 miliardów euro, w tym 6 miliardów w administracji, leży w interesie wszystkich państw członkowskich, o ile proporcjonalnie zmniejszyłyby się ich składki. Nic dziwnego zatem, że część płatników netto – Szwecja, Finlandia i Holandia, a w toku szczytu także Niemcy – wsparły to stanowisko, nawet mimo groźby obcięcia żądanych kwot z programów badawczo-rozwojowych.
Splendid isolation?
Gdyby Wielka Brytania użyła prawa weta bądź jako jedyna żądała cięć w budżecie, można byłoby oskarżać ją o stanie na drodze kompromisowi i jedności Europy. Jednak wsparcie kilku państw, w tym kluczowego gracza – Niemiec, pokazuje kilka istotnych problemów samej Unii. Po pierwsze, płatnicy netto, dotknięci kryzysem gospodarczym, muszą szukać oszczędności i idea europejskiej spójności nie wygra tu z koniecznością cięć, gdzie tylko się da. Po drugie, mimo wizerunku hamulcowego i niechęci do pogłębiania integracji, Wielka Brytania pozostaje kluczowym graczem dla Unii Europejskiej, między innymi ze względu na równowagę między Niemcami a Francją, w kwestii budżetu nie grającymi do jednej bramki.
Gdy wziąć pod uwagę ten ostatni fakt, bardziej zrozumiałe może się stać wsparcie Camerona przez Merkel. Chodzi tu nie tyle o skalę cięć, co o samą zasadę: trudno przecież ciąć wydatki wewnętrzne i jednocześnie propagować powiększanie budżetu UE. Nie bez znaczenia jest też chęć odegrania przez Merkel roli sprawczej w ostatecznym zawarciu porozumienia. Udało się jej to przy poprzednich negocjacjach budżetowych. Przychylne stanowisko wobec postulatów brytyjskich jest też zatem próbą pokazania determinacji w negocjacjach oraz skłonności do kompromisu.
Nie zapominajmy też, że brytyjskie opuszczenie Unii Europejskiej jest realnym scenariuszem. Abstrahując od (znaczących) konsekwencji dla Wielkiej Brytanii, dla UE oznaczałoby to m.in. utratę znaczącego rynku zbytu, a także bardzo ważnego politycznego gracza, odgrywającego znaczącą rolę m.in. w stosunkach UE z państwami trzecimi. Ewentualne utrudnienia w handlu bilateralnym przyniosłyby straty m.in. dla Niemiec: ponad 2,5 tys. niemieckich firm zainwestowało w Wielkiej Brytanii prawie sto miliardów euro. Brixit nie opłaca się zatem ani z politycznych, ani z ekonomicznych względów. I choć Cameron i Merkel mają wspólne zainteresowania (piłka nożna i kryminały), z pewnością nie budują one podstawy ostatniego porozumienia. Wynika ono z czystego pragmatyzmu: Wielka Brytania jest zbyt istotnym graczem, by choćby próbować wykluczać ją z europejskiego procesu decyzyjnego.