Podróżnicy z drugiej ręki
- Aleksandra Biernacka
Strasznie mnie męczą ostatnio dwie rzeczy - jedna to uciążliwy brak możliwości pozbycia się statusu turysty podczas podróży, a druga to brak chęci – czy umiejętności – coraz większej rzeszy turystów, pseudo-podróżników do patrzenia na zwiedzane obszary jak na miejsca, które mają w sobie coś więcej niż tylko miano turystycznej atrakcji. O ile pierwszy element dotyczy każdego ‘turystycznego obcego’ w sposób zewnętrzny, ponieważ związany jest ściśle z jego wizerunkiem i statusem nadanym mu przez tubylców, o tyle drugi dotyczy go w sposób wewnętrzny i odzwierciedla jego własny światopogląd. Oba odczucia dopadły mnie ostatnio dwukrotnie: pierwszy raz w Maroku, drugi raz w Tatrach i pierwszy wniosek jest taki, że w pewien sposób są one nierozłączne.
Myśląc o Maroku wcale nie chodzi mi o Marakesz, gdzie na każdym kroku słychać nawoływanie „Come to visit my shop”, niesamowicie przystojni marokańscy mężczyźni ciągną cię to w jedną, to w drugą stronę, albo patrząc głęboko w oczy podbijają nie tylko serce, ale przede wszystkim ceny. Relacja ‘sprzedawca usługi-turysta’ była dla mnie najbardziej jaskrawa na bezludziu pustynnych marokańskich wydm. Wyobraź sobie, że właśnie siedzisz na sporych rozmiarów wielbłądzie, który miarowo kołysze się podczas marszu i od czasu do czasu lekko ześlizguje się po nachylonej wydmie, tak że masz wrażenie, że za chwile runiesz ostro głową w dół. Dookoła piach, niebo i zachodzące powoli słońce. To tyle jeśli chodzi o autentyczność sytuacji, no może jeszcze mała srebrna jaszczurka, którą jeden z przewodników karawany nagle wygrzebał spod piachu. Cała reszta to jedna wielka mistyfikacja zaprojektowana dla Twojej, turysto, uciechy i wykreowana przez Twoje poszukiwanie egzotyki. Cała podróż odbywa się już po południu, jakieś dwie godziny do zachodu słońca, wtedy dopiero żółta, wredna kulka nie doskwiera tak złośliwie, jak w ciągu poprzedzających godzin. Jest przyjemnie. Karawana składa się z 3 ‘zaprzęgów’ po 4-5 wielbłądów każdy, na których jedzie wygodnie reszta mojej marokańskiej ekipy. Wołają ‘zarąbiście’ (lub bardziej dosadnie), ‘ale ekstra’, ‘zrób mi zdjęcie’ albo ‘robię ci zdjęcie’. Każdy zaprzęg jest prowadzony przez jednego Berbera, oczywiście z turbanem na głowie i noszącego niesamowicie niebieską długą szatę. Wielbłądy najpierw idą gęsiego, niektóre po drodze ocierają swoje swędzące pyszczki w zady tych co przed nimi. I to też jest autentyczne. Jest przyjemnie. Aż nagle jeden zaprzęg w lewo, drugi w prawo, trzeci gdzieś w tyle zostaje, o co chodzi, skoro droga jedna (wyraźne ślady poprzednich karawan) i nie widać potrzeby kluczenia? A kto widział ‘oryginalne’ zdjęcia cieni wielbłądów na piasku Sahary albo rozentuzjazmowanej ekipy siedzącej na wielbłądach to od razu wie o co chodzi – będzie fotka, i to niejedna. Jedna karawana górą wydmy, druga jej dołem, jedna do przodu, trzecia do tyłu i tak na zmianę. Ekipa krzyczy ‘jejeje’, cieszy się i pstryka bez końca. Na szczęście nikt mnie nie zmusza żebym się odwróciła do zdjęcia. Jest przyjemnie. Zza wydmy wyłania się berberski namiot z wielbłądziej wełny – okazuje się, że nie nasz, ktoś już tu nocuje. Zza następnej wydmy wyłania się kolejny, również już zamieszkały. Wreszcie dochodzimy do miejsca nam przeznaczonego. Radośnie rozbiegamy się po otaczających wydmach, za którymi schowała się kolejna ‘oaza’- parę palm i jeszcze więcej namiotów, oczywiście zajętych przez turystów. Nasi Berberowie pozwalają nam hasać do woli, niektórzy z ekipy rozpoczynają turlanie się z piaszczystych górek – na szczęście nikt nas nie uświadomił, że w takim piaseczku czyhają węże i skorpiony, więc hulaj dusza. Berberowie w osobnym namiociku gotują naszą kolację, widać tylko łunę od paleniska i słychać brzdęk naczyń. Nasza ekipa rozsiadła się przy stole (skąd stół na pustyni?) i czekając na kolację umila sobie czas robieniem zdjęć. Jest już ciemno, wiec błyski fleszy są niczym nieme błyskawice. Siedzimy z koleżanką na wydmie i próbujemy ‘zanurzyć się’ w zapadający mrok i ciszę pustyni, ale niestety z każdym błyskiem czaru chwili jest coraz mniej, za to wzbiera w nas irytacja. Potem jemy obfity posiłek, Berberowie sprzątają ze stołu, próbują zagaić rozmowę opowiadając dowcipy i zagadki o wielbłądach. Jedna dobra: jaka jest różnica między wielbłądem a kobietą? Odpowiedź na końcu tekstu. Potem Berberowie rozpalają ognisko i wyciągają bębenki, zaczynają śpiewać – jest przyjemnie. Błysk fleszy – nie jest przyjemnie. Po chwili repertuar tradycyjny ustępuje kawałkom miłym, łatwym i przyjemnym, taki pustynny pop, Berber wyśpiewuje ‘vamos a la playa, vamos a la playa, sacar las botellas…” a ekipa – uzdolniona językowo – zaczyna mu wtórować. Jest…
W końcu impreza się kończy, zasypiamy pod niebem ciężkim od gwiazd. Ze snu budzi mnie księżyc – wielki i jasny, jak ogromna latarnia. Odczuwam lekką niestrawność – uczucie autentyczne – ale postanawiam ją zignorować i wybieram się na najbliższą wydmę, aby podziwiać pustynię w świetle księżyca. Niesamowity widok i wreszcie cisza. Po krótkiej chwili dosiada się do mnie jeden z przewodników „Fatima, have you cigarettes?” Nie mogę mu w tym względzie pomóc, pudło. Jest już wyraźnie po służbie, wyluzowany i wreszcie nieskrępowany grafikiem rozrywek. Opowiada o powodzi, która w ciągu 4 godzin zniosła prawie wszystkie domy we wsi, o Czechach, którzy zagubili się w burzy piaskowej, o tym jak trudno wykarmić wielbłądy bo klimat coraz bardziej suchy, o marokańskim Królu i o tym jak zdobył sobie serca ludzi dzięki złagodzeniu kar za ‘nielojalność polityczną’. Śmiejemy się z Busha i krytykujemy działania w Iraku. Z ciekawością osoby niezaznajomionej z tematem pyta, czy mamy pustynię w Polsce i w ogóle jak nam się żyje. Po jakimś czasie przynosi zieloną herbatę – bez mięty, bo mięta ochładza organizm a noce na pustyni zimne. Pijemy, rozmawiamy, gwiazdy spadają, z najbliższej wioski dociera do nas głos muezina nawołującego do nocnej modlitwy.
Coś bardzo subtelnego oddziela te dwie sytuacje od siebie, niby ta sama pustynia, ta sama zorganizowana wyprawa, ja ta sama, przewodnik ten sam. Ale wreszcie mam wrażenie, że to jest właśnie prawdziwe miejsce tu i teraz i takie po prostu jest samo z siebie a nie dla mnie jako turysty, któremu się sprzedaje imitację, wskrzeszony, romantyczny obrazek – tak i tak wyglądało życie karawany i ty też możesz pokazać innym siebie na tle tej imitacji. Bo przecież nie w jej prawdziwym sensie. To w sumie prosta zależność – jest popyt na egzotyczne obrazki – jest i podaż. Najpierw był ktoś kto podróżował i odkrył karawanę. Karawana odkryła jego i to, że mu się podobało. Podróżnik przywiózł zdjęcie. Potem pojechał ktoś następny, i on przywiózł zdjęcie i napisał przewodnik. Potem pojechali następni. A karawana szybko się nauczyła, że każdy następny jest coraz mniej zaradny, coraz bardziej leniwy i coraz bardziej kasiasty.
Ten sam mechanizm można zaobserwować w Tatrach Słowackich. Schroniska u podnóży gór o niewymagających podejściach to obecnie hotele – drogie – ponad 40 PLN za nocleg w pokoju 6-9 osobowym. Za to z pościelą, gorącym prysznicem i restauracją na parterze, w której nie wolno ci jeść własnej, z trudem przywleczonej, wałówy. Ewentualnie możesz sobie zjeść własny prowiant na tarasie. Pamiętam czasy jak chodziliśmy z rodzicami po górach z psem, to wypadało postawić mu miskę na zewnątrz. Teraz w ‘schronisku’ w ciągu dnia przeważają panie o nieskalanych, polakierowanych paznokciach, wystrzałowym makijażu, kusych spodenkach i lekkich sportowych trzewikach. Wieczorem w restauracji góruje zorganizowana ekipa odziana w przepisowy górski strój pierwszej klasy i nie-byle-jakiej firmy. Rano po śniadaniu zabierają firmowe plecaczki, kaski i czekany i wraz z przewodnikiem idą integrować więzi emocjonalne oraz doświadczać takiego poziomu adrenaliny, który pomaga im docenić, że to co w pracy to w sumie bułka z masłem.
Tęsknimy za atmosferą schroniskową, więc na ten nocleg udajemy się do schroniska w Roztoce. Wchodzimy już po zmroku, jadalnia pusta a przy barze wisi kartka „brak wolnych miejsc”. Pani nas ofuknęła, że miejsc na łóżkach nie ma, na podłogę nie przyjmują i ‘trzeba się było informować wcześniej’ bo jak za dużo ludzi w schronisku, to mają problem z wodą. Schronisko położone jest nad rzeką, więc domyślam się, że chodzi jej o ciepłą wodę. Na zewnątrz też nie możemy spać bo niedźwiedź chodzi… sytuacja niezręczna dla kogoś, kto w swych potrzebach odstaje od popularnego dziś typu turysty. Sama już nie wiem co tu jest normalne a co nie. Koniec końców pozwala nam się rozłożyć w jakimś kącie. Wieczorkiem do jadalni schodzi się mała ekipa, rozmawiamy. Kolega odbył podróż po Indiach i stara się nas przekonać do swojej tezy, że tam wszystkim chodzi tylko i wyłącznie o pieniądze. Nawet tam każdy dla ciebie zrobi wszystko jak mu zapłacisz bo każdy widzi w tobie tylko turystę, z którym wiąże się nierozerwalnie kasa. Na pytanie w jakich miejscach testował taką hipotezę odpowiada: Dehli. Twierdził uparcie, że ‘to nie jest miasto turystyczne ale to po prostu najprawdziwsze miasto typowe dla Indii’, tak jak Bombaj i parę innych podobnych. Nie przyjmuje do wiadomości, że w Indiach też są ludzie, którzy wiodą normalne życie i kierują się ludzkimi odruchami.
Ostatnio wpadł mi w ręce pewien tekst a w nim takie stwierdzenie:
„Naukowa diagnoza naszego stanu ducha na progu nowego tysiąclecia jest bezlitosna: dostrzegamy i przeżywamy tylko to, co bezpośrednie, widoczne i praktyczne. Jesteśmy ślepi na głębsze poziomy symboliki i znaczenia, które tworzą egzystencjalny kontekst dla otaczających nas obiektów, wykonywanych czynności i nas samych. Widzimy kolory, lecz nie dostrzegamy sensu”.
Co prawda tekst dotyczył religijności i poszukiwania abstrakcyjnego i głęboko ukrytego sacrum, ale widać, że na pewno nie znajdujemy go we współczesnych formach podróżowania, ba, nawet nie próbujemy go tu szukać. A szkoda. Tak jak kiedyś z mapy świata znikały białe plamy, tak teraz powoli znikają miejsca autentyczne, które po pierwsze znają i cenią swoją autentyczność, a po drugie w sposób autentyczny przyjmują do siebie przybysza. A i przybysz już jakiś nie ten sam – pozbawiony otwartości na inność ale za to okuty w swoje przyzwyczajenia i oczekiwania. Taki z drugiej ręki właśnie, obdarty i obdzierający.
Nie idzie mi tutaj o to aby w ogóle zaniechać turystyki, ale nie chodzi mi również o to, aby turystyka sprowadzała się do odwiedzania żywych skansenów lub jednolicie i perfekcyjnie zorganizowanych ośrodków. Chodzi o to, aby będąc w jakimś miejscu umieć dostrzec sedno danego miejsca, oswoić go dla siebie i jednocześnie być w nim. Nasunęła mi się taka refleksja, że obecnie sytuacja taka zdarza się głównie w turystyce miejskiej, np.: wizyty ‘Poddanych Jej Królewskiej Mości’ w Krakowie, którzy w sposób idealnie naturalny odnajdują się przy polskim piwie za pół funta. Ale gdzie to sacrum?
Z wielbłądem idziesz przez pustynię, z kobietą przez całe życie.