Świat Kabaki i Museveniego - relacja z Kampali
Stolica Ugandy zmieniła swoje oblicze w przeciągu ostatnich lat. Obok kilkunastu biurowców, w których swe siedziby mają firmy europejskie i amerykańskie, rozrastają się slamsopodobne przedmieścia, w których w skrajnym ubóstwie wegetuje kilkaset tysięcy ludzi. Przez granicę kenijsko-ugandyjską przejechałem w miejscowości Bussia. Szybko odnalazłem niewielki dworzec mieszczący się nieopodal granicznych szlabanów. Na placyku znajdowało się kilkanaście busików. To najbardziej popularny środek transportu w Afryce Wschodniej. W Kenii nazywa się je matatu, w Tanzanii – daladala. Do środka mieści się oficjalnie 10-14 osób, w rzeczywistości jednak zapakowywane jest 20-30.
Na busikach namalowane są jaskrawymi farbami katolickie dewizy: cytaty z Pisma Świętego, fragmenty Ewangelii. Niektórzy kierowcy – muzułmanie - umilają z kolei życie podróżujących puszczanymi ze starych kasetowców pieśniami muezina.
Podczas podróży cały czas trwa wymiana zdań. W Ugandzie oficjalnym językiem jest angielski, jednak rozmowy w miejscach publicznych toczone są zazwyczaj w lokalnych językach.
Sądząc po gestykulacji, nerwowym tonie wypowiadanych zdań, rozmowa zapewne dotyczy polityki. Główne tematy w gazetach dotyczą konfliktu na północy kraju lub kontrowersyjnych reform prowadzonych przez prezydenta Museweniego. Władzę przejętą w wyniku zamachu wojskowego utrzymuje on już 21 lat. Dla jednych jest symbolem modernizacji i nowoczesności, dla drugich – dyktatorem nieudolnie zmieniającym Ugandę.
5 minut za granicą pierwszy dłuższy postój. Jego przyczyną są małpy, które urządziły sobie bananowy piknik na środku drogi.
Droga po 20 km zmienia się radykalnie. W miejsce wyasfaltowanej nawierzchni szerokości 4-5 metrów pojawiają się rozkopane ścieżyny, przypominające transzeje. Po dwóch godzinach sytuacja jeszcze bardziej się pogarsza. Zaczyna padać deszcz. Kierowcy lawirują wśród ciężarówek na wpół zakopanych w błocie.
Zaledwie 15 proc. dróg w tym kraju ma utwardzoną nawierzchnię…
Co pewien czas pojawiają się posterunki policji. Na każdym słyszałem dźwięk monet wsypujących się do kieszeni. Rytualne myto.
Frustrację potęgował widok aut mknących w przeciwną stronę bez większych problemów – Ugandyjczycy naprawiają drogę w stronę granicy, co nie musi oznaczać drogi od granicy...
Do Kampali dotarłem około południa. Brak jakiegokolwiek zegarka ułatwia przestawienie się na afrykańską percepcję czasu. Postanowiłem pozbyć się jak najszybciej plecaka i zdobyć jakikolwiek przewodnik po tym kraju.
Lokum znalazłem zaraz nieopodal stacji matatu.
Po kwadransie spaceru znalazłem najlepszą z dotychczas widzianych w Afryce księgarni. Bardzo solidnie zaopatrzona. Skupiłem się na lekturze „Lonely Planet (East Africa)”. Nie warto kupować tej książki dla samej Ugandy – o kraju tym jest raptem 100 stron, z czego 1/4 przypada na Kampalę. Reszta to informacje o parkach narodowych.
Sprzedawczyni była wyraźnie zażenowana, zwracając mi uwagę, bym „albo kupił przewodnik, albo opuścił sklep…". Ech, gdzież standardy empikowe...
Kampala przypomina Rzym: miasto położone na wzgórzach; dużo zieleni.
Na jednym ze wzgórz wypatrzyłem meczet i postanowiłem, jakoże topografia miasta nadal nie była przeze mnie dostatecznie rozpracowana, spróbować wdrapać się do niego. Okazało się to dobrą decyzją. Godzinka pod górkę... i panorama całego miasta przede mną.
Co prawda, lokalny imam zdziwił się nieco, gdy zasiliłem skarbonkę wspólnoty muzułmańskiej... złotówką, ale i tak pozwolił mi wejść na szczyt minaretu.
Wracając do downtown, zahaczyłem także o fikuśnie wyglądający budynek, który okazał się gigantycznym centrum handlowym położonym nieopodal najczystszego parku miasta. Przed wejściem do parku tabliczka z napisem: „Uwaga! Piłeczka golfowa może zabić!”.
Nocny powrót przez miasto nie należał do przyjemnych. Kampala to jeden wielki bazar, ul, wypełniony kłębiącymi się straganiarzami.
Kolejny dzień minął w Bibliotece Narodowej, Archiwum Centralnym, Bibliotece Uniwersyteckiej. Dostępu do zbyt wielu dokumentów nie uzyskałem, ale warto było przejrzeć katalogi bibliotek i podyskutować z pracownikami archiwów. Swoistym sukcesem okazało się uniknięcie opłaty 50 dolarów za samo przejrzenie fiszek z zawartością.
Wiedzę o Polsce Ugandyjczycy czerpią głównie z raportów Banku Światowego z lat 1995-2001. Te ekonomiczno-politologiczne sprawozdania nie znajduję zbyt wielu czytelników. Na hasło „Poland”, większość bibliotekarzy podaje mi książki o Holandii…
Samo życie biblioteczne doskonale nadaje się na mikrohistorię: wąska, zamknięta przestrzeń, przypominająca polskie biblioteki osiedlowe, wypełniona setkami studentów.
Zwiedziłem tez dokładnie campus Makerere University. W księgarni natknąłem się na sporo książek z działu gender studies. O dziwo, znalazłem tez książkę o AIDS, mimo kampanii, eliminującej osoby zarażone HIV z życia publicznego tego kraju – nie można jednak zapomnieć, że kraj ten ma największą liczbę chorych na kontynencie... Warto wspomnieć obszerny zestaw książek o rozliczeniu z ludobójstwem w Rwandzie.
Kolejnego dnia udałem się na długi spacer do świątyni bahaistów. Godzina przez przedmieścia w ulewie. Krajobraz pełen płynących we wszystkie strony ścieków, dzieci taplające się w błocie, próbujące wybudować zamki z lepkiego piasku, w tle mężczyźni nakrywający płachtami świeżo uformowane z gliny cegły; wszędzie sprzedawcy z zielonymi bananami - przed każdym kilkanaście kiści... Populację Kampali stanowi około 1,2 miliona ludzi, z czego pół miliona mieszka w gliniano-blaszanych chatkach na przedmieściach. Osoby w nich mieszkające często muszą sobie radzić bez prądu i bieżącej wody.
Wejście na wzniesienie ze świątynią bahaistów dostarczyło wrażeń zbliżonych z podejściem pod Święty Krzyż. Zamiast Gór Świętokrzyskich – lepianki na polach.
Wokół świątyni znajduje się park: zadbany, zieloniutki (signum distinctivum bahaistów). Ostatni raz tak zadbane parki widziałem w zamkniętych ogrodach w Oxfordzie - także tutaj studenci przygotowują się do egzaminów, leżąc z książkami pod głową na kocach pod drzewami.
Świątynia ma kształt rotundy. Nakryta jest kopułą z zielonego kamienia, ściany wykonane są z kremowo-pomarańczowego cegieł. Na chwilę zapomniałem o krajobrazie przedmieść Kampali: lepiankach z gliny, roztapiających się podczas większych ulew, hałaśliwych bazarach i kaznodziejach nawołujących do uczestnictwa w nabożeństwach.
Bahaizm to sekta powstała w XIX wieku. Nazwa jest eponimiczna. Bahai ustawił siebie w jednym rzędzie z Jezusem, Mahometem, Zaratustrą, Buddą, Mojżeszem… W świątyniach bahaistów – także w kampalskiej – leżą święte księgi wszystkich głównych religii.
W Afryce znajduje się 46 narodowych zgromadzeń z 3000 wyznawców. Pochodzą oni – jak głoszą oficjalne statystyki bahaistów – z 1250 plemion, co stymuluje tłumaczenie świętych tekstów na 266 afrykańskich języków.
W lokalnej księgarence długo pogawędziłem ze sprzedawczynią, która rozpoczęła ze mną rozmową od pytania: „jesteś bahaistą?” (...) „nie mówi się NIE, tylko JESZCZE NIE”.
Jedną z zasad bahaistów jest głęboki egalitaryzm i preferowanie związków międzykulturowych. Widoczne to było podczas niedzielnego nabożeństwa. Uczestniczyłem w nim wraz z setką osób. Większość dzieci pochodziło z mieszanych małżeństw.
W Kampali zwiedziłem także Muzeum Narodowe. Krótki wywiad z kustoszem umożliwił mi głównie wytargować cenę o 50 proc. Wewnątrz budynku: zestaw eksponatów, prezentujących różnorodność kulturową Bugandy (od ubrań, przez broń, przedmioty kultu religijnego, wędki, haczyki…). Uroku dodawała muzyka – w muzeum akurat odbywała się próba grupy słynnych ugandyjskich muzyków grających na ksylofonach. Instrumenty te pamiętały podobno czasy królestwa Kitwara (przed XVIII wiekiem).
Wracając z muzeum przetestowałem lokalne piwo marki BELL. Komuś pewnie ten dzwon bije – mnie na pewno nie. Kolejnego dnia spróbowałem NILE – honor słynnych browarów ugandyjskich uratowany!
Kolejny dzień spędziłem z historią Bugandy. Poprzedniczka Ugandy skryła się w kilku miejscach. Pierwszym moim celem był Stary Pałac Kabaki – budynek w renowacji, ale... bilety sprzedają. Ponura satysfakcja z wytargowania ceny o 80 proc. i usłyszenia od strażnika z duma prezentującego jedyny „eksponat” pałacu: "tutaj stal tron kabaki" - przede mną kominek z drabina malarska...
Następnym obiektem na trasie historii Bugandy było Jezioro Kabaki - jestem pewien, ze nawet kabaka się w nim nie kąpie. Tiry za to na pewno się w nim myje. Grupowo, po kilkanaście. Uroku wyspie dodawała wysepka z pelikanami i stara antena satelitarna.
Miłego złe początki: od tego momentu zwiedzanie okolic Kampali na szczęście nabrało rumieńców. Nowa Rezydencja Kabaki okazała się przyzwoicie wyglądającym pałacem z flagami 50 klanów. Udało mi się dostać do środka i poznać nieco centrum życia politycznego, łączącego tradycje starej Bugandy z nowoczesną Uganda.
Następne na trasie okazały się dwa kościółki: oba położone na wzgórzach; w obu odbywały sie śluby.
Obecnie 2/3 ludności kraju to chrześcijanie. Większość organizacji pozarządowych bazuje na funduszach kościelnych.
Warto wspomnieć dłuższą rozmowę z działaczem lokalnej organizacji o sytuacji dzieci w północnej Ugandzie. Wyniki 8-letniego projektu edukacyjnego opartego na trójstronnej współpracy Kosciół-prezydent-NGO okazują się zaskakująco pozytywne.
Z katedry udałem się wprost do Kasubi, gdzie mieszczą się groby królów Bugandy. Obiekt ten został w 2001 roku wpisany na listę Światowego Dziedzictwa Kultury.
Po przejściu przez Bujjabukula, chatę strażników (obecnie – bileterów) zwiedzający ma przed sobą plac w kształcie półkola o średnicy 50-60 metrów. Na jego granicy mieszczą się chaty członków rodziny królewskiej, zbrojownie, magazyny bębnów: z prawej: Bakumba, Mawome, Dinnakiga-Agatti, Luvumbi, Nalinya-Omukulu; oraz z lewej: Ndoga Obukaba, Katamala, Njagala-Kasayi oraz Gazimbe.
Na środku placu znajduje się wybudowana prawie wiek temu Muzibu Azaala Mpanga. To gigantyczna chata o wysokości 8 metrów i średnicy 25 wypełniona dzidami, stołkami, królewskimi taboretami, misternie plecionymi matami, zdjęciami sprzed wieku. Turyści dopuszczani są tylko do przedsionka. Dalej znajduje się „Święty Las” – kotara, a za nią szczątki czterech władców Bugandy. Wstęp tam maja tylko członkowie rodziny królewskiej.
Grobowce i pałac Kasubi stanowią główny punkt trasy turystycznej, w którą inwestuje Uganda. Ma ona, razem z siecią parków narodowych, uzdrowić tradycyjnie główne źródło finansów państwa, zniszczone wieloletnia wojną domową. Inne atrakcje na oficjalnym państwowym szlaku to: XIX-wieczne więzienie Katereke, Budowla Koronacyjna Naggalabi, Grobowce Wamala, NnamasoleKanyange, Baagalayaze Nnamasole oraz Wodospady Ssezibwa.
Kolejnego dnia udało mi się także wejść do meczetu. Meczet górny i dolny stanęły otworem dopiero po okazaniu legitymacji dziennikarskiej i deklaracji, że „po powrocie napiszę artykuł że nie wszyscy muzułmanie to terroryści…”.
Stolica Ugandy zmieniła swoje oblicze w przeciągu ostatnich lat. Pojawiło się kilkanaście biurowców, w których swe siedziby mają firmy europejskie i amerykańskie. Władze inwestują w szlaki historyczne. Jednocześnie wokół Kampali rozrastają się slamsopodobne przedmieścia, w których w skrajnym ubóstwie wegetuje kilkaset tysięcy ludzi. Sytuacja nie zmieni się już raczej podczas trzeciej kadencji Museweniego. Może zatem: do czterech razy sztuka?