Transylwania, ojczyzna Draculi
Pomysł wyjazdu na wakacje do Rumuni pojawił się dość spontanicznie. Przez obecny kryzys finansowy w wielu krajach wzrosły ceny na co nasze studenckie portfele nie mogły sobie pozwolić. Przeglądając mapę Europy zdecydowaliśmy się więc na Rumunię, „bo tam jakoś przeżyjemy”. Naszym celem miała być przede wszystkim Transylwania. Przed wyjazdem rodzina i znajomi nastraszyli nas opowieściami, jak to przejeżdżali przez Rumunię w latach sowieckich, jaki to był zacofany kraj, że kogoś tam napadli, okradli, że gorzej już wybrać nie mogliśmy. Muszę przyznać, że zaczęliśmy mieć pewne obawy, ale mimo tego postanowiliśmy jechać.
Z powodu cięcia kosztów wybraliśmy najtańszą opcje - przez Ukrainę. Wyjechaliśmy w nocy z Poznania do Przemyśla, potem autobusem przedostaliśmy się do Lwowa, stamtąd do Czerniowiec ukraińskim pociągiem. Wlókł się niemiłosiernie, ale to nam jakoś nie przeszkadzało, mogliśmy się w końcu wyspać. Na miejsce przyjechaliśmy rano, od razu na dworcu zaczepił nas pan z ofertą przewozu przez rumuńską granicę za jedyne dziesięć dolarów. Zgodziliśmy się. Sytuacja zrobiła się dość interesująca, gdy nasz kierowca objechał wszystkie okoliczne wioski, nabrał tam od ludzi towarów do przemycenia i dopiero po trzech godzinach znaleźliśmy się na granicy. Tam nasz wspaniały przewoźnik zapłacił każdemu celnikowi łapówkę i jakoś dojechaliśmy do Suczawy- naszego pierwszego miasta w Rumuni. Suczawę zdążyliśmy zwiedzić dość szczegółowo, ponieważ autobus, który miał nas zawieźć do Transylwanii odjeżdżał dopiero wieczorem. Sądziłam, że w Rumunii po angielsku ciężko będzie mi się z kimkolwiek dogadać, stawiałam wszystko na rosyjski, ale mile się rozczarowałam. Pani na dworcu autobusowym oznajmiła, że mówi albo po rumuńsku, albo po angielsku. Nasza radość była bezgraniczna. Zwłaszcza, że faktycznie podczas całej podróży porozumiewaliśmy się po angielsku i nie mieliśmy jakiś większych problemów językowych.
Wracając do miasta Suczawa - nie robi ono zbyt dobrego pierwszego wrażenia, brudna z dość obskurnym dworcem autobusowym. Większość kościołów jest w remoncie i zasłaniają je brzydkie rusztowania. Jednym z ciekawszych zabytków są ruiny zamku tronowego wybudowanego w XIV wieku. Po drodze minęliśmy olbrzymi pomnik Stefana Wielkiego. Ponadto u stóp zamku znajduje się bardzo sympatyczny skansen z domostwami z rejonu Bukowiny. Po zjedzeniu kolacji i wypiciu pierwszego rumuńskiego piwa wsiedliśmy w autobus, który miał nas zawieźć do miejscowości Kluż-Napoka w Transylwanii.
Jadąc do Rumuni spodziewałam się raczej Draculi na każdym kroku, a tu w samym centrum miasta stoi pomnik wilczycy kapitolińskiej (potem okazało się, że taki sam pomnik jest w większości rumuńskich miast). Kluż okazał się być przytulnym miastem z przecudownym i ogromnym kościołem rzymskokatolickim św. Michała, wybudowanym w stylu gotyckim. Praktycznie każda kamieniczka w centrum miasta jest zabytkowa i bardzo ładnie przyzdobiona. Na głównym placu znajduje się katedra prawosławna, wybudowana w stylu bizantyńskim, a naprzeciwko niej budynek teatru. Pośrodku stoi dość okazała fontanna. Z naszych obserwacji wynika, że Rumuni mają trzy wielkie miłości: fontanny, ronda i samochody marki Dacia. Ciekawym zwyczajem w tym kraju jest także trąbienie, początkowo myśleliśmy, że kierowcy są tu dość nerwowi, ale potem przeczytaliśmy w przewodniku, że mają zwyczaj zaznaczać swoje manewry trąbieniem. Kluż byłby na pewno ładniejszym miastem gdyby nie chaotyczna sieć elektryczna, która wprost oplata ulice i kamienice.
Następnego dnia przenieśliśmy się do miejscowości Turda, którą zwiedziliśmy dość pobieżnie, ponieważ naszym celem był oddalony od niej o kilka kilometrów kanion rzeki Turdy. Specjalnie dla nas kościelny otworzył zabytkowy kościół reformatorski z XV wieku i zawzięcie po rumuńsku opowiadał nam jego historię. Robiliśmy dobre miny i udawaliśmy, że go rozumiemy. Na dworcu autobusowym podziwialiśmy furmanki w centrum miasta i przez to ledwo zdążyliśmy na busik, który miał nas zawieść do celu. Kierowca zapomniał spytać gdzie ma nas wysadzić, a my nie do końca wiedzieliśmy gdzie nas wiezie. Uratowała nas staruszka, która porozmawiała z nami po angielsku, a potem wytłumaczyła kierowcy, gdzie ma nas zostawić.
Ostatecznie znaleźliśmy się pośrodku jakiejś wioski. 30-stopniowy upał, ciężkie plecaki i czterokilometrowa droga pod górę. Po drodze zobaczyliśmy Transylwanię taką jak ją sobie wyobrażaliśmy: górzystą, zieloną z bacami, którzy na stokach wypasają owce i kozy. Miejsce, w którym czas się zatrzymał, a ludzie żyją od wielu lat w ten sam sposób. U stóp wąwozu miał znajdować się camping, ale jak to często bywa camping zniknął, więc rozbiliśmy się na dziko, co jest w Rumunii dozwolone. Ruszyliśmy obejrzeć kanion. Nie jest on zbyt duży, ale ma swój urok, jest też miejscem uwielbianym przez miłośników wspinaczki skałkowej. Rano ruszyliśmy z powrotem do Turdy.
Przenieśliśmy się do miejscowości Târgu Mureş, która powitała nas dworcem oddalonym o parę kilometrów od centrum. Miasto jest bardzo czyste i zadbane z odnowionymi zabytkami. Moją uwagę przykuł budynek pałacu kultury z przepięknym kolorowym dachem. Na głównym placu znajduję się katera prawosławna, a obok kościół katolicki Jana Chrzciciela z XVIII wieku. Nad miastem góruje twierdza zbudowana w XV wieku, potem wielokrotnie burzona i odnawiana. Do dzisiejszych czasów zachowały się mury i kościół wzniesiony w XIV wieku. Jednak jest ona w renowacji. Miasto tętni życiem. Można tu w spokoju napić się dobrej kawy, zjeść tradycyjny rumuński obiad. Spróbowaliśmy zachwalanej w przewodniku ciorba de burte - czyli zupy z delikatnych flaczków podawanej ze śmietaną i chilli. Nieodłącznym towarzyszem rumuńskiej kuchni jest chleb, podają go nawet gdy jako dodatek do mięsa są już ziemniaki.
Kolejnym punktem podróży jest Fogarasz, do którego dojechaliśmy autobusem. Tam schowany za obecnie budującą się cerkwią znajduje się piękny zamek z XIV wieku. Otoczony fosą i wysokimi murami wygląda bardzo malowniczo. We wnętrzu mieści się ciekawe muzeum pokazujące znaleziska archeologiczne, broń i stroje ludowe, a także restauracja. W Fogaraszu zmartwiła nas niewielka ilość połączeń kolejowych i autobusowych do naszego kolejnego przystanku- Sybina. Postanowiliśmy więc znowu spróbować szczęścia i złapać stopa. Udało nam się po paru minutach.
Kolejną miejscowością na naszej trasie był Braszów. Wybraliśmy się tam pociągiem, co okazało się nienajlepszym pomysłem - 150 km pokonaliśmy w cztery godziny... Braszów mnie jednak nie zachwycił. Rozśmieszył mnie już sam wielki napis „Brasov” umieszczony na stoku góry niczym napis „Hollywood” w USA. Niestety do sławnego Czarnego Kościoła nie udało nam się już wejść. Starówka, owszem przyjemna i rozległa z malowniczym ratuszem. Świetnie zachowane mury miejskie z basztami.
Rano dnia kolejnego ruszyliśmy zwiedzać zamek chłopski w Rasnowie i zamek Draculi w Branie. Zamek w Rasnowie został zbudowany przez Krzyżaków, potem przejęły go gminy saskie. Zdobyty po raz pierwszy dopiero w 1612 z powodu braku wody. W 1625-40 dwóch więźniów wykopało tam 146 metrową studnię. Ostatnim punktem naszej wyprawy do Transylwani był zamek w Branie. Z dostaniem się tam mieliśmy kłopot, bo nie mogliśmy znaleźć dworca, ale i tu z pomocą przybył znowu miły kierowca, który podrzucił nas we właściwe miejsce. W drodze na zamek przeczytaliśmy historie Włada Palownika. Dowiedzieliśmy się m.in. skąd wziął się jego przydomek. Średniowieczny hospodar lubił torturować ludzi i niczym dla niego był wbicie od rana 20 tysięcy osób na pal (to był jego ulubiony sposób karania, a nauczył się go podczas niewoli o Turków). Przewodnik wspomniał, że przestępczość w Siedmiogrodzie spadła za jego panowania do zera. Po takiej lekturze z gęsią skórką przybyliśmy do Branu i naszym oczom ukazał się dość bajkowy zamek. Zamek został wybudowany w XIII wieku przez Krzyżaków, niejednokrotnie był oczywiście palony i odbudowywany. Obecny wygląd zawdzięcza przebudowie w XX wieku na rozkaz królowej Marii. Zamek przybrał charakter letniej rezydencji. Aktualnie jest wystawiony na sprzedaż.
Na tym skończyła się nasza przygoda w Siedmiogrodzie - z powodu ograniczonych możliwości transportowych, nie mogliśmy zwiedzić tyle ile byśmy na prawdę chcieli, ale na pewno powrócimy do tej przepięknej krainy.
Z Braszowa udaliśmy się nad Morze Czarne, aby odpocząć od dźwigania plecaków i ciągłego przemieszczania się. Rumunia ma olbrzymi potencjał turystyczny. Większość hoteli dopiero się buduje, ale za parę lat będzie to miejsce tak często odwiedzane przez turystów jak Bułgaria, czy Turcja z powodu pięknych, piaszczystych plaż, cudownego morza i sympatycznych mieszkańców.
Droga powrotna wiodła także przez Suczawę, ale tym razem wróciliśmy bezpośrednim autobusem do Przemyśla. Niestety z szajką przemytniczą, co spowodował nieprzyjemną i długą kontrolę na granicy. Wyprawa zajęła nam dwa tygodnie i to zdecydowanie za mało, aby poznać Rumunię, ale dostatecznie długo żeby ją polubić i chcieć tam wrócić.