Chrześcijanie na Bliskim Wschodzie. Zachodni punkt widzenia
O fundamentalistach islamskich wiemy wszystko. Są nieobliczalni, choć w pewien sposób przewidywalni. Nieliczący się z życiem swoim i innych, choć uważających siebie za ważniejszych od tych, którzy się od nich różnią religijnie. Są zagrożeniem.
O fundamentalistach wiemy mało. Przynajmniej nie na tyle, żeby uznać, iż występują w każdej religii i w każdym światopoglądzie.
A kim są ich ofiary? To przede wszystkim niewinni ludzie, którzy w oczach opinii publicznej stają się męczennikami. I zakładnikami własnej śmierci. Jest jeszcze jedna grupa ludzi, biorąca udział w tych wydarzeniach: to są „przyglądający się“. Niekoniecznie tylko światowa opinia publiczna. „Przyglądającymi“ są elity polityczne, społeczne i zwykli mieszkańcy krajów dotkniętych zamachami na chrześcijan.
Fala fanatyzmu przetacza się przez kraje muzułmańskie, nie budząc zbytniego napiętnowania politycznego ze strony rzadzących. Przed rokiem zostało zastrzelonych siedmioro chrześcijan przed katedrą w egipskim mieście Nag Hammadi. Prezydent Egiptu potępił zabójstwo dopiero po dwóch tygodniach. Tak jakby nie dotyczyło ono jego własnych obywateli. I rzeczywiście chrześcijanie są traktowani jak obywatele drugiej kategorii. W życiu zawodowym mają utrudnione możliwości awansu, natomiast w życiu społecznym odmawia im się prawa do budowania własnych światyń lub ogranicza im się to prawo. Chrześcijanie iraccy muszą z kolei uciekać ze swojej ojczyzny. Również tutaj władze państwowe nie są w stanie zapewnić im bezpieczeństwa.
Jedynie w Syrii współistnienie chrześcijan i muzułmanów można nazwać pokojowym. W tym przypadku tarczę osłonną stanowi dyktatura prezydenta, który stara się utrzymać tolerancję między wyznawcami poszczególnych religii.
Słabość państwa i jego struktur politycznych powoduje, że cierpią grupy społeczne, które odstają od wzoru obywatela - muzułmanina. Państwo zatem nie bierze w obronę swoich obywateli. Czynią to natomiast, przynajmniej w wymiarze werbalnym, środowiska muzułmańskie w danych krajach i poza ich granicami. Tuż po deklaracji Al-Kaidy, w której ugrupowanie to uznało chrześcijan wschodnich za cele do ataku, Stowarzyszenie Braci Muzułmanów wezwało do obrony „braci chrześcijan“. Być może takie oświadczenie nie powstrzyma Al-Kaidy przed kolejnymi atakami, ale może powstrzymać niektórych z tych muzułmanów, czynnie lub biernie ją wspomagających.
Politolog i publicysta Hani Shukrallah wspomina w swoim artykule „Jesteśmy winni“ o koledze, który chwalił patriotyzm egipskiego Kopta. Jego patriotyzm miał polegać na stwierdzeniu, że prędzej zgodzi się na śmierć z rąk muzułmańskiego brata, niż na pomoc Amerykanów. Shukrallah zaostrza rozumienie problemu, który w jego oczach polega na dokonaniu wyboru: albo chrześcijanie będą zabijani i zmuszani do ucieczki z własnych ojczyzn albo świat zachodni zainterweniuje w ich obronie.
Nieuchronność takich głosów nie budzi specjalnego zdziwienia. W tym przypadku postuluje takie posunięcie publicysta muzułmański. Głosy świeckich i duchowych przywódców świata zachodniego są bardziej wyważone. Papież Benedykt XVI mówił, że brak tolerancji wobec chrześcijan jest nie do zaakceptowania. Powoływał się przy tym na wolność religijną. W tym samym duchu, choć o krok dalej poszedł prezydent Francji Nicolas Sarkozy, nazywając zamordowanych chrześcijan męczennikami wolności sumienia.
A jeśli fanatykom islamskim zależy na wznieceniu otwartego konfliktu między światem islamskim a zachodnim? Interwencja państw zachodnich byłaby dobrym pretekstem do tego. A jeśli rządom państw dotkniętych zamachami na chrześcijan również zależy na zamęcie politycznym , pod którym można ukryć własną nieudolność i wynikające z tego problemy społeczne i gospodarcze?
A jeśli jakiś publicysta lub polityk będzie coraz głośniej mówił o męczennikach? Stąd niedaleka droga do niepostrzeżonego przejścia z wymiaru sakralnego do wymiaru politycznego. A w tym wymiarze wszystko stanie się realnie groźne.