Karol Wasilewski: Turcja i arabskie przebudzenie
Pamiętaj o piekle Hosni
Początkowo rząd turecki krytykowany był za zaskoczenie sytuacją w Egipcie. Już na przełomie stycznia i lutego dane nam było jednak poznać stanowisko władz tureckich. Pierwszy wypowiedział się minister spraw zagranicznych, Ahmet Davutoğlu, który wezwał liderów państw arabskich, aby zwracali większą uwagę na żądania ludności dotyczące demokracji i wolności. Wkrótce głos zabrał sam Recep Tayyip Erdoğan. Jego oświadczenie było już dużo bardziej bezpośrednie. W zasadzie chyba nikt nie spodziewał się, że będzie do tego stopnia stanowcze. Premier wezwał Mubaraka do zaspokojenia żądań egipskiego społeczeństwa. Przy okazji przypomniał mu, że „każdy z nas umrze i będzie sądzony z tego, co pozostawił za sobą”. Następnego dnia wypowiedział się prezydent, Abdullah Gül. W trakcie konferencji prasowej, która odbyła się z okazji wizyty w Turcji prezydenta Nigerii powiedział, że „im więcej żądań Egipcjan zostanie wprowadzonych w życie, tym lepiej”.
Słowa poparcia Erdoğana wywołały radość protestujących na placu Tahrir. Dla porównania, poparcie prezydenta Obamy nie zrobiło na nich większego wrażenia. Turecki premier, od kiedy rozpoczął przepychanki z Izraelem, stał się popularnym politykiem wśród arabskiej ludności. Nic więc dziwnego, że był pierwszym przywódcą, do którego zadzwonił Barack Obama, gdy wybuchły zamieszki w Egipcie. Co zrozumiałe, z jego oświadczenia nie był zadowolony egipski reżim, który na początku lutego wciąż przecież wałczył o przetrwanie. 7 lutego ambasador egipski w Turcji, Abderahman Salaheldin dostarczył ministrowi spraw zagranicznych Turcji list napisany przez jego egipskiego odpowiednika. Jego treść nie została ujawniona. Z późniejszych wypowiedzi ambasadora Salaheldina można jednak wywnioskować, że dotyczył tureckiej ingerencji w sprawy wewnętrzne Egiptu.
Co z tą nieingerencją?
Nieingerencja w sprawy wewnętrzne państw jest jedną ze świętych zasad stosunków międzynarodowych. Od lat stwarza jednak problemy interpretacyjne. Co jest ingerencją, a co nią nie jest często rozstrzyga się na podstawie subiektywnych kryteriów. Jak wspomniałem wyżej, media wywierały spory nacisk na premiera Erdoğana, aby poparł protestujących Egipcjan. Gdy to zrobił, pojawiła się radość, ale i nutka wątpliwości. Zdecydowanie przeważające były głosy komentatorów rzeczywistości międzynarodowej, którzy głosili, że turecka demokracja może być wzorem dla rodzącej się egipskiej. Nieliczni tylko, jak np. Ufuk Ulutaş wyrażali pewne obawy. W rozmowie z turecką gazetą „Zaman” analityk wskazywał, że Turcja powinna być bardzo ostrożna w tego typu działaniach. W przeciwnym razie mogą się one odbić przysłowiową czkawką. Faktycznie Turcja, która przez stulecia wielokrotnie zmagała się z ingerencją w jej wewnętrzne sprawy i potępiała ingerencję mocarstw w sytuację na Bliskim Wschodzie, powinna prowadzić przemyślaną politykę. Nie może dopuścić do tego, aby jej działania zostały odebrane jako hipokryzja.
Anioł demokracji?
Komentatorzy byli jednak na ogół zgodni co do tego, że władze tureckie mogły sobie pozwolić na tego typu wypowiedzi. Dopóki nie było jasne czy Mubarak zdecyduje się odejść podkreślano, że z pewnością reżim będzie już za słaby, żeby obrazić się na Turcję. Tym bardziej, że 21 stycznia podjęto decyzję o zwiększeniu wzajemnych obrotów handlowych z 3 do 10 miliardów dolarów w ciągu najbliższych trzech lat. Motywy gospodarcze mogły być ważne w podjęciu przez Erdoğana decyzji o poparciu społeczeństwa egipskiego. Być może premier zrozumiał, że reżim jest zbyt słaby, żeby przetrwać protesty, a przeciągający się chaos w Egipcie nie sprzyjał tureckim interesom gospodarczym.
Trudno jednak znaleźć jednoznaczną odpowiedź na pytanie o inne motywy Turcji. Podobnego poparcia nie udzielono w 2009 roku protestującym po wyborach Irańczykom. Czy premier Erdoğan zamienił się nagle w anioła demokracji, który pragnie pomóc „wybić się na wolność” uciemiężonym społeczeństwom? Czy w ten sposób chciał zrehabilitować się, puścić oczko do Unii Europejskiej? Pokazać, że mimo coraz większego eurosceptycyzmu wyrażanego w prasie tureckiej, jego rząd nadal będzie starał się zdobyć uznanie Rodziny Europejskiej? Wszystko to może być prawdą. Być może Erdoğan chciał pokazać, że jest dojrzałym politykiem, któremu bliskie są głoszone przez Zachód ideały wolności i demokracji.
Krytycy takiego sposobu myślenia z łatwością jednak mogliby znaleźć argumenty wskazujące inne przyczyny. Liczni w Europie „turkosceptycy” zapewne doszukiwaliby się jakiegoś drugiego dna. Zarzuciliby Turcji postawę imperialną. Staraliby się udowodnić, że w świetle wciąż niejasnej możliwości integracji z Unią Europejską, Erdoğan wpadł na pomysł stworzenia jakiegoś bytu alternatywnego. Wydaje się jednak, że pomimo „arabskiego przebudzenia” perspektywa ta jest jeszcze dalsza niż członkostwo w Unii. Faktem jest, że Turcji udało się zrozumieć coś, co państwa Zachodu ignorowały przez wiele lat. Mówi się, iż arabska ulica nie lubi swoich przywódców. Stany Zjednoczone zdawały się nie zwracać na to uwagi. Budowały relacje wyłącznie z liderami, nie ze społeczeństwem. Ankara obrała inną drogę. Znosiła utrudnienia w ruchu granicznym, premier Erdoğan zdecydował się na twardszą politykę wobec Izraela. Wszystko to spowodowało, iż Turcja faktycznie stała się pewnym wzorem dla społeczeństw arabskich. Nie wiadomo jednak czy zaakceptowałyby one jej przywództwo w tego rodzaju wspólnocie. Pamiętajmy, że Turcja nie jest jedynym silnym państwem w regionie. Pewne aspiracje przywódcze wykazuje Iran. Póki co zagadką jest również Egipt. Być może odbuduje się niezwykle szybko, a wtedy kto wie, czy dzięki swojemu potencjałowi nie stanie się „lepszą Turcją”. Na możliwość takiego rozwoju sytuacji nieśmiało wskazuje felietonista „Zamana”, Kerim Balcı. Uwzględniając różnorodność regionu, wszystkie jego zawiłości, różnice kulturowe i religijne, należałoby stwierdzić, że perspektywa takiego bytu alternatywnego w tej części świata jest nader mętna. Recep Tayyip Erdoğan nie zostanie raczej Robertem Schumanem Bliskiego Wschodu.
Polityka zagraniczna prowadzona przez rząd Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP) wykazuje pewną charakterystyczną tendencję. Wydaje się, że tureccy decydenci, dostrzegając opieszałość Unii Europejskiej, postanowili, iż nie będą biernie przyglądali się sytuacji. Kraj znad Bosforu należy do grupy „Next-11” – gospodarek, które w XXI wieku mają szansę stać się największymi na świecie. Turcy są więc świadomi swojej siły. Prowadząc politykę zagraniczną starają się pokazać niechętnej Unii, że przynajmniej teoretycznie mają alternatywę. Na przykład ewentualny sojusz z Iranem byłby ogromnym ciosem dla świata zachodniego. Przypomnijmy, że obawy o możliwość obrotu spraw w tym kierunku miały już miejsce, gdy Turcja wraz z Brazylią proponowała swe mediacje w kwestii irańskiego programu nuklearnego. Póki co takie zabiegi Ankary nie odnoszą skutku. Przywódcy Rodziny Europejskiej wciąż bagatelizują możliwość zwrócenia się Turków w stronę Iranu i grają z nią w kotka i myszkę.
„Bessa” Izraela i Stanów Zjednoczonych
Izrael i Stany Zjednoczone to dwa państwa, które najbardziej zabolały zmiany w Egipcie. Izrael obrał, jak się wydaje, jedyną słuszną w tej sytuacji strategię milczenia. Z przecieków ujawnionych przez kandydującego do Pokojowej Nagrody Nobla portalu Wikileaks wynikało jednak, że od dłuższego czasu Jerozolima preferowała Omara Sulejmana jako następcę Mubaraka. Obawy Izraela są zrozumiałe. Znajdujący się w godnej pożałowania sytuacji geopolitycznej, nie chciał utracić cennego sprzymierzeńca. Przy tym obrocie spraw zmianie mogą ulec nie najlepsze ostatnimi czasy relacje izraelsko - tureckie. Chociaż Izrael nieraz pokazywał, że potrafi poradzić sobie w sytuacji bez wyjścia, może potrzebować Ankary jako niezwykle cennego sojusznika. Aby ją przekonać, Jerozolima musiałaby prawdopodobnie zmienić swe podejście do kwestii palestyńskiej. Pojednanie nie będzie więc łatwe.
Pomoc w osiągnięciu porozumienia mogą zaproponować Stany Zjednoczone. To, że Erdoğan był pierwszym politykiem, do którego zadzwonił prezydent Obama po wybuchu protestów w Egipcie, świadczy o tym, że Turcja jest niezwykle ważnym partnerem mocarstwa w regionie. Jak wskazano wyżej, USA relacje z państwami arabskimi opierały wyłącznie na kontaktach z ich liderami. W związku z tym amerykańskiej administracji może być trudno zrozumieć obecną sytuację, w której do głosu dochodzą społeczeństwa. Zgadza się z tym również Henri J. Barkey, analityk Fundacji Carnegiego, który twierdzi, że oba państwa prawdopodobnie będą ze sobą współpracowały, gdyż w interesie obu leży to, aby zmiany w Egipcie nie były zbyt szybkie i radykalne. Turcja może być więc bardzo przydatnym partnerem w budowaniu stabilizacji i pokoju na Bliskim Wschodzie. Ewentualna pomoc w odbudowie relacji izraelsko – tureckich będzie niezwykle trudnym wyzwaniem dla prezydenta Obamy.
Reakcja władz tureckich na wydarzenia w Egipcie była dość szybka i stanowcza. Premier Erdoğan, wyrażając poparcie dla egipskiego społeczeństwa postawił wszystko na jedną kartę, która okazała się być prawdziwym asem. Odejście Mubaraka podnosi znaczenie Turcji w polityce Stanów Zjednoczonych i Izraela. Wzmocnić może także jej pozycję w negocjacjach z Unią Europejską, którą jednak znacznie trudniej niż USA wytrącić z równowagi. Wydaje się, że poparcie protestujących Egipcjan wpisuje się w generalną linię polityki zagranicznej prowadzonej przez AKP. Ciekawe czy kiedyś odniesie ona pożądane skutki.