Somalia nie jest dziś wolnym krajem
- Katarzyna Dumańska
Abdulcadir Gabeire Farah:: Susza i głód w Somalii nie zaczęły się ani tydzień, ani miesiąc temu, gdy ONZ ogłosił stan klęski żywiołowej.
Paweł Wysoczański: W styczniu byłem świadkiem rozmowy lokalnych władz z przedstawicielami ONZ. Już wtedy mówili , że sytuacja jest tragiczna, że ludzie zaczynają umierać, a ONZ zacznie nieść pomoc, gdy będą umierać miliony, jak zrobi się z tego polityka i zainteresują się media. W sierpniu dotarliście z pomocą humanitarną do ogarniętego głodem Mogadiszu - co zastaliście na miejscu?
Paweł Wysoczański: To jest miasto, które przypomina Warszawę po powstaniu. Jeżdżąc pełne 7 dni po Mogadiszu widzieliśmy jeden nowy budynek - meczet. Wszystkie pozostałe, w tym parlament, teatr narodowy, siedziba prezydenta, są ostrzelane kulami różnego kalibru. Na ulicach leży gruz, w powietrzu unosi się fetor, nie ma kanalizacji. Wieczorami miasto się wyludnia. Ludzie się boją, czuć napięcie. Mimo to prawie nikt tu nie reaguje już na dźwięk wystrzałów.
Pierwszego dnia dotarliśmy do szpitala Bandir. To był straszny widok, nie dało się tego znieść. Dzieci leżały wszędzie, na podłodze, w korytarzu. Szpital jest w fatalnym stanie, choć i tak jest najlepszą placówką w mieście. Problemy są ze wszystkim. Nie ma nawet gdzie chować zmarłych pacjentów, bo na terenie do tego przeznaczonym powstają obozy dla uchodźców. W szpitalnym magazynie zalegają więc ciała zmarłych, z którymi nie wiadomo co zrobić.
Jeszcze gorsza sytuacja panuje w obozie dla uchodźców, w którym przebywa ponad 100.000 osób (red.: wg doniesień do stolicy ściągnęło już około 400.000 uchodźców). Ludzie zbudowali prowizoryczne chaty z wszystkiego, co było pod ręką, ale warunki sanitarne są dramatyczne.
Po przybyciu okazało się, że byliśmy pierwszą organizacją humanitarną zza granicy, która dojechała do Mogadiszu. Później na miejscu spotykaliśmy kolegów z Czerwonego Półksiężyca z Kuwejtu. I tyle. Dzień po naszym przyjeździe Al Shabaab - ugrupowanie terrorystyczne, które kontroluje południową część Somalii, wycofało się z miasta. Dopiero wtedy zaczęły pojawiać się kolejne organizacje.
Bo Al Shabaab przez długi czas blokował dostęp pomocy humanitarnej do terenów dotkniętych głodem, w tym do stolicy. Dopiero gdy AMISON (Misja Unii Afrykańskiej w Somalii, en.: African Union Mission in Somalia) wypchnął ich z Mogadiszu, sytuacja się zmieniła.
Abdulcadir Gabeire Farah: To nie prawda, że to zasługa AMISON. Rano, w dzień wycofania się oddziałów Al Shabaab, wszyscy byli tym zupełnie zaskoczeni, włącznie z żołnierzami Unii Afrykańskiej. Opuszczenie Mogadiszu przez Al Shabaab to ich wewnętrzna decyzja. Mimo to jestem pewien, że będą kontynuować walkę - w końcu kontrolują ponad 1/3 kraju. A jeśli chodzi o pomoc humanitarną, uważam, że wszędzie w Somalii można ją przekazać, o ile przychodzi się z odpowiednim nastawieniem. Na terenach kontrolowanych przez Al Shabaab, rozmawialiśmy najpierw ze starszyzną lokalnych klanów, dopiero oni komunikowali się z przedstawicielami organizacji. Owszem, na początku próbowali coś ugrać na naszej obecności. Zażądali od nas 10.000 dolarów opłaty rejestracyjnej. Powiedzieliśmy, że gdybyśmy mieli 10.000 dolarów, przeznaczylibyśmy je na jedzenie dla głodujących. Potrzebne były długie rozmowy, ale w końcu mogliśmy działać. Co innego, gdy na miejscu pojawiają się duże organizacje międzynarodowe, które przyjeżdżają żeby ratować biednych potrzebujących ludzi, a często stawiają dodatkowe warunki i są mocno powiązane politycznie - wtedy to zupełnie inna historia.
Susza w Rogu Afryki to dość charakterystyczne dla tego regionu świata zjawisko - czy można było zapobiec klęsce głodu na taką skalę?
AG: Susza i głód w Somalii nie zaczęły się ani tydzień, ani miesiąc temu, gdy ONZ ogłosił stan klęski żywiołowej.
PW: W styczniu w Gaalkacyo w Puntlandzie byłem świadkiem rozmowy lokalnych władz z przedstawicielami ONZ. Somalijczyk ze strony rządowej w Gaalkacyo już wtedy mówił , że sytuacja jest tragiczna, że ludzie zaczynają umierać, a ONZ zacznie nieść pomoc, gdy będą umierać miliony, jak zrobi się z tego polityka i zainteresują się media. Gdyby wtedy przyszła pomoc, to te miliony by nie umierały. Ale nikogo to nie interesowało.
ONZ to polityczny gracz. Pomoc ludziom jest u nich na samym końcu długiej list priorytetów. Gdy kupowaliśmy żywność na targu w Mogadiszu, widzieliśmy worki World Food Programme wystawione na sprzedaż. Miały za darmo trafić do ludzi, a trafiły do kogoś, kto ubił na nich interes. Szwedzki dziennikarz, który przyjechał do Mogadiszu zaraz po tym, jak Al Shabaab opuściło stolicę, opowiadał nam, że był w kwaterze głównej ONZ, gdzie spotkał się z człowiekiem odpowiedzialnym za Somalię. Zapytał go, jak często opuszcza kwaterę i wychodzi do ludzi. Nigdy, przecież tu jest niebezpiecznie, tu jest Somalia! Więc co on może wiedzieć o prawdziwych potrzebach Somalijczyków?
Pomoc, która jako pierwsza dotarła do Mogadiszu, to były środki zebrane przez takie małe fundacje jak nasza, albo otrzymane od diaspory somalijskiej. Zarówno my, jak i przedstawiciele diaspory, osobiście czuwali nad zakupem i dystrybucją żywności. A WFP przyjechał, zapakował do pełna pięć magazynów i tyle. Gdy przyjadą następnym razem, połowa tych rzeczy będzie już na bazarach.
W dyskusjach o tragedii, jaka dotyka ludność Rogu Afryki, pojawiają się też bardzo krytyczne głosy pod adresem samej Somalii. Eksperci mówią, że kraj się rozpada, a niesienie tam pomocy humanitarnej przypomina wypełnianie worka bez dna.
AG: Ludzie umierają z głodu z kilku powodów. Przede wszystkim susza - deszcz nie padał tam od kilku lat. Gdyby społeczność międzynarodowa, zamiast teraz lamentować, że ludzie umierają z głodu, zainwestowała w budowę studni, to dziś tej sytuacji by nie było.
Poza tym, to, co dzieje się obecnie w Somalii, to w dużej mierze wina samych Somalijczyków, którzy nie potrafią się ze sobą dogadać. Z drugiej strony gdyby Zachód miał interes w Somalii, ten worek, o którym Pani mówi, już dawno byłby pełny. Osobiście uważam, że kryzys w Somalii to także wina ONZ i naszych sąsiadów, a nie tylko samych Somalijczyków.
Sytuacja wyglądałaby inaczej, gdyby rząd wymógł na ONZ, delegaturze Unii Europejskiej czy międzynarodowych organizacjach humanitarnych, by lokowały swoje przedstawicielstwa w Somalii, a nie tak jak teraz w Nairobi. Przede wszystkim pomogłoby to zmniejszyć skalę korupcji. Ponadto Kenia zarabia codziennie miliony dolarów na tym, że to właśnie w Nairobi stacjonują biura i agendy wielkich organizacji pomocowych.
Brak centralnego rządu też odgrywa swoją rolę. Pamiętam suszę z 1973 roku. Wtedy rząd ewakuował ludność z zagrożonej północy na południe kraju. Teraz od 20 lat Somalia jest umierająca. To chory kraj, który przeszedł już wszystko. Czasem żartujemy, że jeśli cywilizacja upadnie, to Somalijczycy przetrwają, bo są przystosowani do życia w najtrudniejszych warunkach. Nawet 20 lat wojny nie zniszczyło somalijskiego narodu. On nadal istnieje i przetrwa, mimo że przechodzi teraz najtrudniejszą próbę.
Każdy kraj w swojej historii przechodził okres wojny domowej. To jest objaw dynamicznych zmian, a nie ma zmian bez przelewu krwi. Teraz przyszedł czas na Somalię i choć trwa to już długo, jest nadzieja. Jeszcze pięć lat temu w stolicy nie działo się nic - rząd był tworzony w Kenii, w Dżibuti. Teraz pierwszy raz od 20 lat zostanie powołany w Somalii. Obecny rząd, który tylko w tym roku był już dwukrotnie zmieniany, to w dużej mierze przedstawiciele diaspory somalijskiej. Ludzie wykształceni poza Somalią, którzy znają inny świat, mają świeże spojrzenie, a to wiele zmienia.
Jak długo taka interwencyjna pomoc humanitarna będzie jeszcze w Somalii potrzebna i co potem? Przecież susze w Somalii to stale powracający element krajobrazu.
AG: My planujemy objąć bezpośrednim wsparciem około 1 500 rodzin i pomóc im utrzymać się maksymalnie przez rok. W tym czasie chcemy zbudować dla nich studnie. Somalijczycy to nomadowie, którzy przemieszczają się w poszukiwaniu wody. Studnie uniezależnią ich życie od kaprysów klimatu. A to z kolei ułatwi prowadzenie programów edukacyjnych dla dzieci, organizowanie opieki medycznej, szkoleń z zakresu rolnictwa, hodowli. Taka forma pomocy daje tym ludziom szansę na stabilizację, rozwój i w perspektywie samowystarczalność. Niestety wiemy też jak trudno będzie nam zebrać środki na takie długofalowe działania. Ludzi, którzy teraz ofiarnie angażują się w pomoc ofiarom suszy i głodu, dużo trudniej jest przekonać do wsparcia budowy szpitala, czym zajmujemy się już od kilku lat. W regionie, w którym pracujemy, w promieniu 400 km nie ma żadnego punktu medycznego. Dopiero, gdy wydarzy się tragedia, ludzie się obudzą.
PW: W Hargeisa spotkaliśmy inżyniera, który opowiadał nam, że pomiędzy 1982 a 1988 rokiem wybudował z Amerykanami 75 studni w południowej Somalii. Niestety dziś one nie funkcjonują, bo szefowie klanów, kłócąc się o własność i o dostęp, zasypali je kamieniami. Obecna susza byłaby o połowę mniejsza, gdyby te studnie działały. Można je odkopać i udrożnić, ale to koszt równy połowie budowy nowej studni, czyli ok. 100.000 dolarów.
Ale jaka jest gwarancja, że za pół roku znów nie zostaną zasypane?
AG: Tylko pokój. Ale takiej gwarancji teraz nikt nie może dać. Dopóki w Somalii nie ma centralnego rządu, nie będzie lepiej. Stabilizacja Somalii nie zależy tylko od nas samych, a nasi sąsiedzi mają interes w tym, by w kraju nie działo się dobrze. Dziś wszystkie organizacje, które zajmują się sprawami Somalii mają siedziby w Nairobi. Połowa serca Somalii jest w Kenii i to ona rządzi teraz naszym krajem. Wypłaty dla członków parlamentu somalijskiego płyną z Kenii. Nie mamy banków, instytucji - wszystko idzie stamtąd. Kenia ma z tego miliony dolarów dziennie - nic dziwnego, że nie ma ochoty rezygnować z takich wpływów.
Sytuacja Somalii wydaje się beznadziejna…
AG: Tak, ale teraz pierwszy raz od lat jest nadzieja. Wielki w tym udział diaspory somalijskiej. To są ludzie z amerykańskimi, brytyjskim paszportami, którzy teraz wracają i chcą działać dla dobra kraju. Somalia się zmienia, bardzo powoli, ale my to dostrzegamy. Obecny minister zdrowia Somalii miał podpisać w Nairobi dokumenty opiewające na 50 mln dolarów, podobno przekazanych na rozwój Somalii. Zażądał sprawozdania kiedy i dokąd powędrowały te pieniądze. To wydaje się być oczywiste, ale do tej pory nikt tego nie robił. Ministrowie wcześniejszych rządów w ciemno podpisywali kwity wystawiane przez kenijskich urzędników. W efekcie kwoty na papierze niewiele miały wspólnego z funduszami, które realnie docierały do kraju.
PW: Korupcja jest ogromna. Niespełna 10 milionowy krajem rządzi 550 parlamentarzystów, którzy właściwie nic nie robią. Mieszkaliśmy z nimi w hotelu w Mogadiszu. Boją się wychodzić poza mury, więc zupełnie nie znają miasta. To było nawet zabawne. Pierwszego dnia zobaczyłem 15-osobową grupkę mężczyzn przechadzających się od muru do muru, jak więźniowie na spacerniaku. Boją się, ponieważ zdarzały się na nich zamachy na ulicach. Trochę w ich interesie jest, by obecna sytuacja Somalii trwała. Dostają po 1200 dolarów pensji miesięcznie, mieszkają w przyzwoitym hotelu - jest im zwyczajnie wygodnie.
AG: Kilka miesięcy temu mieliśmy bardzo dobrego premiera Mohameda Abdullahi Mohamed, też z diaspory. W trakcie tych kilku miesięcy urzędowania (red. 14 października 2010 - 19 czerwca 2011), prawie całkowicie zmienił gabinet, pozostawiając przy władzy tylko 2 spośród wcześniejszych ministrów, znacznie zredukował (z 39 do 18) liczbę ministerialnych stanowisk i aktywnie walczył z korupcją. Ale nie wszystkim się to podobało. Po kilku miesiącach pod naciskami ze strony Ugandy został zmuszony do złożenia rezygnacji. Jakiś czas temu rozmawiałem też z jednym z kandydatów na prezydenta. Miał już gotowe plany, był pewny siebie, bo wiedział, że władze sąsiednich państw akceptują jego kandydaturę. Proszę sobie wyobrazić, prezydent suwerennego kraju dostaje pozwolenie od władz innego państwa! To taka sama sytuacja, jak w PRL-owskiej Polsce, gdy rząd był zatwierdzany w Moskwie. Somalia nie jest dziś wolnym krajem. Znajduje się pod zwierzchnictwem ONZ-tu, pod naciskami sąsiadów. Mimo to my widzimy różnicę. Kiedyś nasz rząd mieścił się w Eldoret, potem w Dżibuti, teraz jesteśmy w stolicy. Co prawda nadzoruje ją AMISON, ale jest kontrolowana przez nasz rząd. To jest dla nas ogromny krok.
Nawet jeśli ten rząd nie jest do końca suwerenny i jest tak skorumpowany?
AG: Nawet zły rząd jest lepszy niż wojna. W trakcie najbliższego roku ma zostać przygotowana zmiana prezydenta, parlamentu. Do konstytucji w końcu został wprowadzony zapis, że w parlamencie mogą zasiadać tylko wykształceni ludzie, bo teraz mamy tam analfabetów. Nie wiedzą nad czym głosują!
Potrzebna jest praca od podstaw.
AG: Tak. Trzeba zmienić konstytucję, napisać nowe ustawy, całe prawo.
PW: Coś takiego robi już Mohamed Aben Tiicey w regionie Himan & Heeb - to jest człowiek wykształcony w USA. Jego koledzy są ministrami w Mogadiszu. On sam na razie od stolicy trzyma się z daleka, chociaż już mówi publicznie, że chce zostać prezydentem całej Somalii, ale dopiero w perspektywie najbliższych 5 lat. Obecnie skupia się na Himan & Heeb. Tam stworzył właściwie takie małe państwo w państwie, z poborem podatków, konstytucją, parlamentem. Budynki są odbudowane, nie słychać strzałów, działa szpital, szkoły.
Czyli w kraju tkwi potencjał.
AG: Tak. Jeśli sąsiednie kraje, Kenia, Etiopia, Uganda dadzą nam trochę spokoju, to Somalia wyjdzie z tej zapaści.
PW: Nie ma prostego rozwiązania i na pewno sytuacja się szybko nie zmieni, ale widać już pierwsze zmiany i to jest bardzo budujące.
A czy czuć to wśród zwykłych ludzi?
PW: Tak, bardzo. Gdy jechaliśmy samochodem i podano informacje, że Al Shabaab opuścili miasto, wszyscy się uciszali, podkręcali radio. Przez kolejne godziny i dni to był główny temat wszystkich rozmów. Miasto tętniło życiem. To były emocje jak przy odzyskaniu niepodległości.
AG: Najważniejsze, że mentalność ludzi się zmienia. Pierwszy raz było to widać, gdy premier został zmuszony do ustąpienia. W mieście przez trzy dni trwały demonstracje. Ludzie czuli, że to polityczne zagranie i że to był dobry człowiek na dobrym miejscu.
A co z tysiącami Somalijczyków, którzy znajdują się w obozach dla uchodźców w północnej Kenii - czy oni kiedyś wrócą do kraju?
AG: Ludzie, którzy uciekli przed suszą, w 70 % wracają, gdy spada deszcz. Zbierają pieniądze, kupują kozę, zboże i zaczynają życie od nowa, po swojemu. Ale południe kraju jest w zasadzie poza czyimkolwiek zasięgiem. Tamten region ciągle kontroluje Al Shabaab.
I dlatego mieszkańcy obozu w Dadaab nie wracają do kraju?
AG: Nie, oni nie boją się Al Shabaab. Dzięki ONZ-towskim dotacjom mają darmowe jedzenie, utrzymanie i wygodne życie - po co mają wracać?
Rozmawiała: Katarzyna Dumańska
* * *
Abdulcadir Gabeire Farah - historyk, studiował na Uniwersytecie Omdurman w Sudanie, specjalizacja: historia i cywilizacja. Posługuje się językiem arabskim, angielskim, polskim, somalijskim oraz swahili. Pracował jako wykładowca w szkole wyższej w Jemenie, Institute for Social Studies. W 2007 roku założył Fundację dla Somalii i od 2010 roku jest jej prezesem. Zajmuje się programami integracyjnymi, edukacyjnym i humanitarnym w Polsce i Somalii.
Paweł Wysoczański - reżyser, montażysta. Z ramienia Fundacji dla Somalii dwukrotnie pracował w Somalii, ostatnio przy dystrybucji pomocy żywnościowej w Mogadiszu. Obecnie pracuje nad filmem o Mohamedzie Aben Tiicey, somalijskim działaczu i polityku młodego pokolenia.