Portal Spraw Zagranicznych psz.pl




Portal Spraw Zagranicznych psz.pl

Serwis internetowy, z którego korzystasz, używa plików cookies. Są to pliki instalowane w urządzeniach końcowych osób korzystających z serwisu, w celu administrowania serwisem, poprawy jakości świadczonych usług w tym dostosowania treści serwisu do preferencji użytkownika, utrzymania sesji użytkownika oraz dla celów statystycznych i targetowania behawioralnego reklamy (dostosowania treści reklamy do Twoich indywidualnych potrzeb). Informujemy, że istnieje możliwość określenia przez użytkownika serwisu warunków przechowywania lub uzyskiwania dostępu do informacji zawartych w plikach cookies za pomocą ustawień przeglądarki lub konfiguracji usługi. Szczegółowe informacje na ten temat dostępne są u producenta przeglądarki, u dostawcy usługi dostępu do Internetu oraz w Polityce prywatności plików cookies

Akceptuję
Back Jesteś tutaj: Home

Adam Lelonek: Nowa faza wojny walutowej. Nadchodzi papierowa Apokalipsa?


18 styczeń 2013
A A A

Obecny system ekonomiczny, określany przez wielu zachodnich ekspertów jako „Casino Gulag”, w którym ludzie mają za dużo nie myśleć tylko konsumować, posługując się w tym celu coraz bardziej wirtualnymi żetonami, zaczyna być parodią idei wolności gospodarczej czy wolnego rynku. Było to oczywiście nieuniknione, jednak równoległe postępy globalizacji jeszcze bardziej wzmacniają ironię obecnej sytuacji. Biorąc pod uwagę to, że słabnące Stany Zjednoczone coraz brutalniej walczą o zachowanie status quo, a tym samym i swojej mocarstwowej pozycji, aktywność innych aktorów międzynarodowych, w szczególności Chin, Indii, Japonii, Rosji czy Unii Europejskiej (zwłaszcza Niemiec) – nie pozostawia złudzeń, że daleko idące zmiany, to tylko kwestia czasu.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że to wszystko jest już zgranym scenariuszem – w XXI wieku jedynie skala i dostęp do informacji są na zupełnie nowym poziomie. Przed II wojną światową wojny walutowe i handlowe były nieodłącznym elementem rozgrywek między mocarstwami. Tak jak i wtedy, tak i obecnie, niezależnie od poziomu integracji, wspólnoty celów strategicznych czy istniejących sojuszy, każde państwo zmuszone było zabezpieczać swoje interesy. Problem z analizą aktualnego stanu wojny walutowej polega dla wielu na tym, że trudno jest zrozumieć, że pomimo więzów politycznych i gospodarczych, każde z mocarstw realizuje jedynie swoje założenia, nie oglądając się na innych, ponieważ każdy jest przeciwko każdemu.

Wyjątkiem może być ewentualnie współpraca na linii Londyn-Waszyngton, jednak amerykańska ofensywa prawna przeciwko brytyjskim bankom potwierdza tylko brutalizację „gry”, nawet pomiędzy tak bliskimi sojusznikami. Kiedy kończą się pieniądze, przyjaźnie na nich oparte przeżywają kryzys.

Niemcy, Wielka Brytania, Japonia, USA, Chiny, Rosja, Brazylia, Indie – są oczywiście między sobą podzielone, niemniej jednak ich interesy częściowo się ze sobą pokrywają. Wystarczy wspomnieć o kilku konstelacjach: dla Chin poważnym przeciwnikiem są Indie, co z automatu wzmacnia sojusz indyjsko-rosyjski (kolejne kontrakty na broń i sprzęt wojskowy). Z kolei zagrożona na Syberii FR widzi w Chinach największego odbiorcę surowców energetycznych i najbliższego sojusznika w konfliktach dyplomatycznych i instytucjonalnych przeciwko Stanom Zjednoczonym (głosowania w RB ONZ to tylko skromny wycinek politycznego sojuszu). Biorąc powyższe pod uwagę, pomimo geopolitycznej konkurencji na kontynencie azjatyckim, największy eksporter ropy na świecie (Rosja) porozumiał się z drugim (na razie) największym importerem (ChRL) i rozliczenia za ten surowiec prowadzone są już w walucie chińskiej. To poważny cios dla systemu dolarowego, na który Nowy Jork i Londyn nie pozwoliły jeszcze zareagować rynkom, jednak wszystko wskazuje na to, że twór o nazwie „petro-dolar” ustąpi miejsca „petro-juanowi” i żadne algorytmy nie pomogą maklerom i politykom związanym z Wall Street czy Paternoster Square.

Z kolei euro jest kolejnym „konkurentem” dolara czy chińskiego juana. I na odwrót. Od kilku lat dyskutowano w krajach rozwiniętych, która z tych walut upadnie jako pierwsza. Dzięki zdecydowanej postawie Niemiec i karkołomnym przedsięwzięciom ekonomicznym na poziomie całej UE, europejski pieniądz wyprzedzony został w tym wyścigu przez dolara (pytanie na jak długo, bo metody „walki” są identyczne po obu stronach Atlantyku). W między czasie, chiński juan nie jest już brany pod uwagę w tej „konkurencji”. Przy tym nie jest żadną tajemnicą, że euro jest najbardziej w interesie RFN – gdyby pojawiła się konieczność powrotu do marki, mogłaby ona osiągnąć cenę nawet 10 czy 12 zł, co zdusiłoby niemiecki eksport i zahamowało wzrost gospodarczy. A że jednocześnie można realizować własne cele, przy okazji wykorzystując do tego retorykę „europejską” i „integracyjną”, świadczy to tylko o fachowej dyplomacji i doskonałej strategii w polityce międzynarodowej.

Kiedy jednak nowa faza wojny walutowej zaczyna nabierać rozmachu, kolejne państwa podejmują decyzję o dewaluacji swojej waluty. Jak podaje Portal ekonomia24.pl, „świat ponownie znalazł się na krawędzi wojny walutowej – ostrzegł w środę zastępca gubernatora Banku Rosji Aleksiej Uliukajew. Polityką zachodnich banków centralnych, które osłabiają swoje waluty, zaniepokojone są też władze innych krajów rozwijających się.

- Japonia osłabia jena, a inne kraje mogą pójść w jej ślady – powiedział Uliukajew na konferencji w Moskwie. Ale według Chrisa Turnera, głównego stratega walutowego banku ING, już poszły. - Wtorek może uchodzić za pierwszy dzień, w którym europejscy decydenci oddali strzał w wojnie walutowej – ocenił”. Według różnych szacunków, Wielka Brytania jeszcze w tym roku dokona korekty wartości funta (o ok. 15-20%). Podobną drogą podąża Japonia. Następne jest euro.

W przypadku dewaluacji dolara, skutki są znacznie poważniejsze, gdyż póki co, amerykańska waluta posiada wciąż status waluty światowej. Niemniej jednak, nie jest to przecież cały obraz – każda podobna operacja doprowadza Pekin do szału. Chińczycy, posiadający 3 bln USD rezerw walutowych, z czego 1 bilion właśnie w dolarach, tracą olbrzymie pieniądze na manipulacjach USA.

Problem obecnego kształtu międzynarodowych stosunków gospodarczych i politycznych jest jednak bardziej złożony i sięga znacznie głębiej. Zdaniem Maxa Keisera, kiedyś były czasy „robotników przymusowych”, za to dziś można mówić o „przymusowych konsumentach”. Obecny model zachodniej gospodarki, wciąż coraz bardziej oddalającej się od związków z kapitalizmem czy swobodnym funkcjonowaniem wolnego rynku, także uległ wypaczeniu. W opinii Keisera, przy założeniu, że socjalizm dążył do przejęcia kontroli nad produkcją, to aktualnie jesteśmy już poza tym etapem – obecnie najważniejszym elementem gospodarek nie jest nawet praca, ale dług (http://rt.com/programs/keiser-report/episode-389-max-keiser/). Ideologicznie zaś - maksymalizacja dochodów. Określeń na to jest wiele, jednak coraz popularniejsze staje się „economy of extinction”, tj. „gospodarki wymierania”. Przykładem może tu być łupieżcza polityka banków (malwersacje, wprowadzanie klientów w błąd, pranie brudnych pieniędzy, szantażowanie instytucji państwowych i polityków ryzykiem upadku, aby otrzymać pomoc) czy strategia działania korporacji, nastawiona tylko na zysk (np. odławianie tuńczyka błękitnopłetwego, kontynuowane było mimo ostrzeżeń, że gatunek ten wyginie – firmy, nie przejmując się tym faktem, przygotowały jego zapasy w chłodniach na 5-7 lat, gdzie już w 2009 r. cena za kilogram przekraczała 800 dolarów).

Ideologia „zysku ponad wszystko” jest zaprzeczeniem fundamentów współpracy międzynarodowej jako takiej, ale i politycznych haseł, głoszonych przez czołowych światowych polityków. Smutna prawda jest taka, że coraz wyraźniej widać dysonans pomiędzy sferą deklaratywną a realnymi czynami. Jednym z najlepszych tego przykładów jest polityka Waszyngtonu i obecnej administracji Obamy, gdyż ratowanie amerykańskiej gospodarki odbywa się kosztem państw znacznie biedniejszych.

Publicysta The Independent, Satyajit Das, pyta w swoim artykule wprost: „jak długo USA mogą za pomocą dolara trzymać świat dla okupu?”. Biorąc pod uwagę przytoczone przez niego zestawienia, posiadaczami amerykańskiego długu (przekraczającego 16 bln USD) są: rząd USA - 40% (głównie poprzez FED), osoby indywidualne, korporacje, banki, firmy ubezpieczeniowe, fundusze emerytalne i organy stanowe – 25%, inwestorzy zagraniczni (Chiny, Japonia i inni, głównie kraje eksportujące ropę) oraz banki centralne krajów azjatyckich – 35%.

We wspomnianym artykule zawarta jest też sentencja Keynes’a, który powiedzieć miał: „Jeśli jesteś winien bankierowi 1000 funtów, jesteś na jego łasce. Jeśli jesteś mu winny milion funtów, pozycje się odwracają”. Obecnie, amerykański model sprawdza się tylko na polu „podtrzymywania” obecnego kształtu globalnego systemu przy życiu – jednak im dłużej będzie trwała ta powolna agonia, tym boleśniej odczują ją zwykli obywatele i chodzi tu nie tylko o szok hiperinflacyjny, ale nawet o upadek waluty czy państwa.

Jak zauważa S. Das, Ameryka nie miała kiedyś takiego problemu, gdyż nie miała kłopotu ze sprzedażą własnych papierów dłużnych – wiarygodność amerykańskiego systemu była wcześniej niepodważalna, co dopełniał jeszcze status dolara, jako waluty światowej, zabezpieczonej rezerwami dewizowymi oraz złotem. Dzisiaj wszystko wygląda już inaczej.

Coraz powszechniejszą wiedzą jest to, że rosnące wydatki USA finansowane były przez Chiny, zalewające amerykański rynek swoimi towarami i dokonujące finansowego „recyklingu” – za zyski Pekin inwestował w obligacje USA. Za uzyskane w ten sposób pieniądze, amerykański rząd opłacał swoją rozrzutność, a po części utrzymywał to „błędne koło”, płacąc za chiński import. Na pytanie do chińskiego urzędnika, czy Stany Zjednoczone powiesiły się na azjatyckiej linie, jak cytuje Das, odpowiedzieć on miał dziennikarzowi: „Nie. Ameryka utopiła się w azjatyckiej płynności”.

Patrząc na trudności Europy i Japonii, najbliższych sojuszników USA, nie trzeba być wybitnej klasy analitykiem, aby zaryzykować twierdzenie, że mając problemy ze sprzedażą własnych obligacji, przestaną one ratować amerykański system finansowy, co z kolei wpłynie na decyzje prywatnych inwestorów, nie mówiąc już o rosnącej niechęci do podejmowania ryzyka czy zwykłym braku środków na inwestycje. Działania, podejmowane przez administrację Baracka Obamy także nie wzbudzają uznania wśród ekonomistów czy inwestorów. Monetyzację długu poprzez dodrukowywanie pieniądza krytykuje także Satyajit Das. Handel wymienny pomiędzy rządem USA a FED’em – tj. skupowanie państwowych papierów dłużnych za zapewnienie płynności w systemie bankowym znacząco zwiększa ryzyko inflacyjne i nie przynosi spodziewanych rezultatów – popyt nie wzrósł, przemysł wszedł na zbyt wysokie obroty, a banki wciąż nie chcą pożyczać pieniędzy.

Z monetyzacją długu wiąże się też dewaluacja dolara – „polityka zerowych stóp procentowych oraz monetyzacja długu obliczone są na osłabienie dolara”. S. Das wspomina też słowa Sekretarza Skarbu za kadencji Nixona, Johna Connally’ego: „nasz dolar, ale wasz problem”. Od 2009 roku postępuje więc spadek wartości amerykańskiej waluty (w ciągu ostatnich dwóch lat o 20% w porównaniu do najważniejszych walut). Dla Stanów Zjednoczonych to dobrze – zwiększają się zyski z inwestycji zagranicznych, eksport staje się bardziej opłacalny, ale co najważniejsze – wartość amerykańskiego długu w dolarach nieustannie się zmniejsza. Tylko jak długo jeszcze świat będzie chciał być zakładnikiem USA? Albo jeszcze inaczej  - ile czasu zajmie innym gospodarkom naruszenie lub realna modyfikacja obecnego układu sił?  Jednym z jego elementów jest bez wątpienia pozycja i jeszcze istniejące zaufanie do dolara.

To, że „papierowa ofensywa Zachodu” nie działa, potwierdzają już nie tylko wskaźniki makroekonomiczne czy postępujące spowolnienie gospodarcze. Jak stwierdza Louise Armitstead z The Telegraph, na razie największymi beneficjentami QE w Wielkiej Brytanii są fundusze hedgingowe, a emeryci i osoby, chcące oszczędzać finansują tę politykę realnym spadkiem dochodów – dla grupy emerytów powyżej 50 roku życia spadł on o 9%. Utrzymywanie polityki „zerowych stóp” procentowych również generuje dochody banków, krzywdząc jednocześnie obywateli, których kapitał nie ma warunków do zarabiania na siebie. Teoretycznie – pieniądze trzymać można w przysłowiowej skarpecie, jednak biorąc pod uwagę inflację i planowane dewaluacje walut, osoby prywatne są tak czy inaczej poszkodowane wobec kredytobiorców i potężnych instytucji finansowych.

Coraz większa liczba ekspertów zaczyna zauważać też inny problem – wpuszczanie do gospodarek miliardów dolarów nie przekłada się na realne zyski zwykłych obywateli. Prowadzi to także do prostego wniosku – pieniądze zasilają system, jednak ich krążenie w nim jest bardzo ograniczone. Szacuje się, że na ponad 400 mld funtów „wrzuconych w obieg” brytyjskiej gospodarki sprawiło, że realnie pojawiło się w niej co najwyżej ok. 50 mld GBP. Co się więc stało z resztą? Pozostała w bankach i instytucjach finansowych, „zwiększając ich płynność”. Przy czym zwiększenie płynności to także zwiększenie ich zysków i premii kosztem klientów. Nie ma danych ile osoby fizyczne, lokujące swoje oszczędności w instytucjach finansowych, straciły z powodu sztucznie utrzymywanego niskiego oprocentowania, motywowanego obecnie już tylko ideologią. Dla porównania, wspomnieć można o tym, że angielski HSBC pomógł wyprać 400 mld USD meksykańskim kartelom narkotykowym, za co nikt z kierownictwa banku nie poniósł karnych konsekwencji.

Jest to fakt powszechnie znany, jednak mieszkańcom Europy czy Ameryki Północnej, przyzwyczajonym do obrazu własnej „wyższości” i „wyjątkowości” nie chce do końca analizować się tego, że wiarygodność Zachodu niedługo sięgnie dna, po ponad dekadzie coraz poważniejszych „wpadek”, „pomyłek”, „nieprzemyślanych strategii” czy „walki z terroryzmem” w krajach bogatych w ropę. Natomiast gospodarki uznawane wcześniej za wschodzące – rosną w siłę i mają realny cel: pokonać gospodarczo USA, czyli Zachód. W ciągu połowy długości życia jednego pokolenia zachodzi konieczność głębokiej przemiany świadomościowej, na którą przedstawiciele cywilizacji zachodniej zdają się być zupełnie nieprzygotowani. Mało tego – szykuje się także potencjalny konflikt, który może mieć nieprzewidywalne konsekwencje dla całego świata, a oprócz tego, powstał on w miejscu, którego nikt się nie spodziewał.

Jak podaje strona jednej z największych japońskich gazet, Asahi Shimbun, think tank rządu chińskiego uważa, że konflikt zbrojny pomiędzy Japonią a ChRL, dotyczący wysp Senekaku, jest nieunikniony. Potwierdza to Dan Collins, ekonomista z thechinamoneyreport.com, mieszkający w Szanghaju. W programie Keiser Report, opowiedział on o spaleniu przez Chińczyków japońskiej fabryki Panasonic, coraz częstszych przypadkach pobić japońskich obywateli czy dewastacji i aktów wandalizmu, skierowanych przeciwko japońskim sklepom czy restauracjom w Państwie Środka. Znane są również przypadki ataków na samych obywateli Chin, którzy prowadzili japońskie samochody – byli wyciągani z aut na środku drogi. Potwierdzają to też dane firm: sprzedaży japońskich pojazdów spadła w Chinach aż o 75%, co najprawdopodobniej będzie się jeszcze pogłębiać i co niezmiernie uderza w gospodarkę Kraju Kwitnącej Wiśni.

Otwartym może na chwilę obecną pozostać jednak pytanie dotyczące dążeń do prawdziwej eskalacji i faktycznego konfliktu zbrojnego. Najbardziej zadłużony w stosunku do PKB kraj na świecie (ponad 200%), tj. Japonia, zmagający się z tragedią katastrofy elektrowni atomowej, spadkiem produkcji i eksportu, przy jednoczesnym wzroście importu surowców energetycznych – może celowo radykalizować społeczeństwo. Zaplanowana militaryzacja kraju może być odpowiedzią na recesję. Pamiętając o planowanej dewaluacji, rząd w Tokio stoi przed widmem hiperinflacji lub upadku własnej waluty (w takim stopniu, jako jedyne państwo z grupy G-7).

Zagrożenie dla Japonii ze strony Chin jest nie tylko militarne. Posiadając ponad 3 bln USD rezerw walutowych, Pekin może użyć tych środków do ataku gospodarczego. Natomiast najbliższy sojusznik USA w Azji, który nota bene stworzył koncepcję „Quantitative Easing”, tj. ilościowego rozluźniania polityki pieniężnej, mało tego, że dalej podąża tą drogą, to próbując pomagać rodzimym firmom w eksporcie przez obniżanie wartości własnej waluty, może zacząć jeszcze bardziej „małpować” amerykański model ucieczki przed recesją. Nieodłącznym elementem owego modelu Stanów Zjednoczonych jest militaryzacja i wydatki na obronność.

Przykładów na to jest wiele. Andrew Sullivan w serwisie thedailybeast.com  przedstawił ostatnio dane, które stawiają amerykańskiego laureata pokojowej nagrody Nobla w dość kłopotliwej sytuacji – wydatki militarne Departamentu Obrony USA za Obamy są znacznie większe nie tylko w porównaniu do George’a W. Busha (niecałe 600 mld USD), ale przekraczają też wydatki okresu wojny w Wietnamie (w latach 1968-70 również nie przekraczały 550 mld USD) czy trudniejszego okresu „zimnej wojny”, tj. wielkich reform Ronalda Regana i budowy systemu obrony antybalistycznej z lat 80. XX wieku (mniej niż 500 mld USD). Obecnie zaś, przez ostatnie 4 lata są to kwoty ponad poziomem 700 mld dolarów.
 
Image
{mospagebreak}
 
Co więcej, jak podaje serwis Democracy Now!, jednostki wojskowe USA będą wysłane do 35 państw afrykańskich na początku obecnego roku. Mają one prowadzić „programy treningowe i inne operacje w ramach zwiększonej roli Pentagonu w Afryce”. Oficjalnie łączone jest to ze wzmożoną aktywnością grup bojowych, powiązanych z Al-Kaidą (Libia, Sudan, Algieria, Niger). Nie trzeba jednak nawet miernych zdolności analitycznych, aby połączyć ten fakt z wypowiedzią Hillary Clinton o zdominowaniu przez „pewne państwa” kontynentu afrykańskiego. Jak twierdzi Democracy Now!, zwiększenie obecności amerykańskiej w Afryce może stanowić przygotowanie do interwencji, jednak trudno nie widzieć w tym także geopolitycznych aspektów o charakterze strategicznym i gospodarczym (http://www.democracynow.org/2012/12/26/headlines#12268).

Czy Japonia pójdzie tą drogą? Niewykluczone. Jednak obecny arsenał narzędzi ekonomicznych i całe instrumentarium polityczno-ideologiczne świata zachodniego nie zdaje egzaminu.

 „Eksport kryzysu” przez Stany Zjednoczone do państw BRICS uderzy po kieszeni wszystkich. Chociaż na chwilę obecną te ostatnie nie posiadają wystarczającego potencjału gospodarczego i militarnego do podważenia pozycji Zachodu w światowym ładzie, to w świetle danych ekonomicznych jest to jedynie kwestia czasu. Na razie nie ma realnych dowodów na to, że 2013 rok będzie przełomowy, ale jest wiele przesłanek,  które wskazują na utrzymanie się funkcjonowania „równi pochyłej”, utrwalającej i kontynuującej obecny wektor transformacji całego systemu.

Zapewne Chiny nie zdecydują się jeszcze ujawnić światu zaktualizowanego stanu swoich rezerw złota, a na pewno nie uczynią tego przed zgromadzeniem takiej jego ilości, która pozwoli na „zniszczenie” dolara, przy oparciu juana na złotym standardzie. Ekonomiści szacują, że ta „magiczna” ilość to co najmniej 4000 ton. Oficjalnie, na dzień dzisiejszy, Państwo Środka posiada 1054 tony, nieoficjalnie natomiast mówi się o tym, że chińskie rezerwy przekroczyły już 2500 ton – pytanie tylko o ile. Niemniej jednak już w 2013 roku, można spodziewać się aprecjacji juana, która będzie coraz wyraźniejsza na tle zabiegów dewaluacyjnych innych państw. Oprócz tego, poza oficjalnymi, państwowymi rezerwami złota, są przecież także osoby prywatne - jednak i w tym przypadku głównymi beneficjentami zmian w gospodarce światowej okażą się społeczeństwa Azji – Hindusi i Chińczycy, posiadający największe jego ilości.

Należy też pamiętać, że zmiana w układzie sił na świecie wcale nie musi być gwałtowna. Jeśli uda się uniknąć japońsko-chińskiego konfliktu zbrojnego czy radykalnych kroków militarnych USA, przejście może mieć także charakter „miękki”, nawet i z tego powodu, że Waszyngtonu nie będzie zwyczajnie stać na „aktywne zabezpieczenie” własnych interesów.

Jak pisze Sullivan, historia pełna jest przykładów wielkich mocarstw, które się rozpadły skupiając się na wojnie i funkcjonowaniu imperium, zaciągając coraz to nowe długi, pomijając jednocześnie najważniejsze zagadnienia i problemy własnej gospodarki. „Hegemoniczne Stany Zjednoczone podążają drogą imperialnej Hiszpanii czy imperialnej Wielkiej Brytanii w to samo bagno. Jednak jest to wybór, nie przeznaczenie”. Patrząc na to, co dzieje się na świecie, widać wyraźnie, że decyzje już zapadły. Z punktu widzenia Polski, Europy – czy ogólnie Zachodu – szkoda. Przedstawiciele cywilizacji chińskiej, hinduistycznej, muzułmańskiej czy prawosławnej mają zapewne inne spojrzenie na tę kwestię.