Maciej Konarski: Święta wojna za trzy grosze
Nigeria to kraj pełen kontrastów. Z jednej strony jest to bowiem rozległe terytorialnie, bogate w ropę naftową i najludniejsze (140 mln. obywateli) państwo w Afryce, z iście mocarstwowymi ambicjami. Dość powiedzieć, że Nigeria jest traktowana jako jeden z „afrykańskich” kandydatów do stałego członkostwa w Radzie Bezpieczeństwa ONZ, a na dzień dzisiejszy była w stanie wspomóc dotknięte trzęsieniem ziemi Haiti sumą miliona dolarów, w czym nie zdołały jej przebić nawet niektóre europejskie państwa. Z drugiej jednak strony, połowa mieszkańców Nigerii żyje w nędzy, kraj jest trawiony przez korupcję (130. miejsce w ubiegłorocznym rankingu Transparenty International), a po latach wojskowych rządów wciąż trudno mówić, iż tamtejsza demokracja jest zarówno pełna, jak i stabilna. Nigeria pozostaje również krajem głęboko podzielonym pod względem etnicznym i religijnym. Zamieszkuje ją blisko 250 rozmaitych grup etnicznych, a Nigeryjczycy niemal równo po połowie dzielą się na muzułmanów i chrześcijan.
W środku Nigerii, niemal dokładnie na nieformalnej granicy oddzielającej islamską północ od chrześcijańskiego południa, znajduje się miasto Jos – stolica stanu Plateau, zamieszkiwana niemal po równo przez wyznawców obu religii. W ostatnim tygodniu miasto, którego nazwa jak na ironię jest skrótem od słów „Jesus Our Savoir” („Chrystus nasz zbawca”), stało się areną zaciekłych starć pomiędzy członkami obydwu społeczności.
Wszystko zaczęło się od protestów przeciwko budowie meczetu w chrześcijańskiej dzielnicy, które wybuchły w niedzielę 17 stycznia (wcześniej podawano też inne przyczyny, jak np. konflikt na tle wyników meczu piłkarskiego). Na ulice wyszły młodociane gangi uzbrojone w broń palną, maczety i noże, a walki rychło objęły również sąsiednie miejscowości. Sytuacja uspokoiła się dopiero, gdy rząd centralny wysłał wojsko do pogrążonego w chaosie miasta i wprowadził całodobową godzinę policyjną. W ostatni poniedziałek (25.01.) sytuacja zdawała się już uspokajać, lecz do tego momentu konflikt w Jos przyniósł już 492 ofiary (w tym 364 muzułmanów) i spowodował ucieczkę blisko18 tysięcy ludzi (dane Human Rights Watch i Czerwonego Krzyża - rząd podaje mniejsze liczby). Spłonęły setki domów.
Jos ma za sobą długą tradycję konfliktów pomiędzy wyznawcami obydwu religii. Wystarczy zresztą rzucić okiem na minione dziesięciolecie. W zamieszkach, które wybuchły tam w 2001 r., zginęło ponad 1000 osób. W 2004 r. w całym stanie Plateau trzeba było wprowadzić stan wyjątkowy, gdy w sąsiadującym z Jos mieście Yelwa w wyniku wzajemnych pogromów zamordowano blisko 700 osób. Wreszcie w listopadzie 2008 r., gdy w po lokalnych wyborach obie społeczności zaczęły się wzajemnie oskarżać o sfałszowanie wyników głosowania, zamieszki przyniosły śmierć kolejnych 700 osób. Human Rights Watch ocenia, że od zakończenia wojskowych rządów w 1999 r. blisko 13,5 tysiąca ludzi zginęło w całej Nigerii w wyniku starć na tle religijnym i etnicznym.
Co jednak charakterystyczne, za każdym razem rząd, religijni przywódcy z obu stron oraz organizacje broniące praw człowieka podkreślają, iż to nie religia jest przyczyną ciągłych konfliktów. O ile rząd może mieć tu swoje własne motywy, sprowadzające się chociażby do chęci uniknięcia większego konfliktu pomiędzy wyznawcami dwóch dominujących w kraju religii, o tyle pozostali również są zgodni, iż Jos bardziej trapią napięcia na tle etnicznym niż religijnym. Płonące meczety i kościoły są więc wyłącznie efektem końcowym – tak po prostu najłatwiej jest uderzyć w „wroga”.
Tyle, że w ten sposób dostajemy kolejne standardowe uzasadnienie – plemienne podziały. Otóż nie do końca słuszne jak się okazuje. W dużym uproszczeniu mieszkańcy Jos dzielą się bowiem na chrześcijańskich Berom, którzy zamieszkują ten region od niepamiętnych czasów oraz muzułmańskich Fulani traktowanych jako ludność napływowa. W zależności od posiadanego statusu mieszkańcy cieszą się zróżnicowanymi prawami wyborczymi, co ma decydujący wpływ na to kto sprawuje władze w regionie. Nic więc dziwnego, że w tych okolicznościach wielu lokalnym politykom jest na rękę utrzymywanie głębokich podziałów i nieufności pomiędzy obiema społecznościami (wskazywał na to m.in. szef nigeryjskiej policji). Jeżeli dodać do tego jeszcze nędzę, frustrację i brak perspektyw to otrzymujemy kipiący kocioł. Niesprawne nigeryjskie państwo nie jest tymczasem w stanie skutecznie utrzymywać jego pokrywy – gdy kryzys wybucha wysyła do Jos wojsko lub służby bezpieczeństwa, po czym wycofuje je nie rozwiązując żadnego z problemów leżących u źródeł zamieszek. Dość powiedzieć, że zeszłotygodniowymi starciami w wielu przypadkach kierowali ludzie, których już w ubiegłych latach zatrzymywano za udział w pogromach.
Przypadek Jos jest na swój sposób symptomatyczny dla całej Afryki. Podziały rasowe, etniczne i religijne są na kontynencie bardzo silne i czasami zabójcze (patrz Rwanda czy Sudan) ale na dłuższą metę nie można ich traktować jako pierwszej i ostatniej przyczyny każdego afrykańskiego konfliktu. W modzie jest co prawda wymyślać na „sztuczne postkolonialne granice”, które w wielu przypadkach złączyły w jednym państwie zupełnie obce sobie ludy, lecz Afryka musi dziś radzić sobie z takim granicami jakie ma, gdyż próba ich rewizji otworzyłaby wyłącznie puszkę Pandory. Gdyby zresztą przeliczyć liczbę konfliktów na kontynencie okazałoby się, że radzi sobie na tym polu w cale nie najgorzej. Konflikty wybuchają najczęściej dopiero wtedy, gdy cyniczni politycy (zarówno lokalni jak i przysłowiowi „inni szatani”) podsycają etniczne i religijne napięcia. Tak było dwa lata temu w Kenii, gdy konflikt na tle etnicznym wisiał na włosku i uspokoił się dokładnie w tym samym momencie, gdy rząd i opozycja dogadały się w sprawie dostępu do żłobu. Tak było w Kongu, gdzie plemienne konflikty były tylko przykrywką dla walki o władzę i pieniądze. Nawet w Sudanie, przedstawianym często jako przykład typowego „konfliktu cywilizacji”, islamistyczny rząd pacyfikujący chrześcijańsko-animistyczne Południe kraju walczył bardziej o dochody z ropy, niż o narzucenie południowcom prawa szariatu. Z kolei w przypadku Nigerii, którą opisywałem na samym początku, na całym świecie wiele szumu wywołała swego czasu decyzja dwunastu północnych stanów o wprowadzeniu na swym terytorium rządów prawa koranicznego. Tyle, że decyzję tę podjęto nie tyle z powodu radykalizacji miejscowych muzułmanów, lecz by znaleźć alternatywę dla chaosu jakiego nie potrafiło zapewnić słabe i skorumpowane państwo. Wielu lokalnych polityków, mogło też przy tej okazji zwiększyć zakres swojej niezależności od władz centralnych.
Polityka i pieniądze to jednak nie jedyne wytłumaczenie. To nędza, brak edukacji, brak perspektyw, niska kultura polityczna (powszechny nepotyzm i zasada, że „zwycięzca bierze wszystko”) sprawiają bowiem, że agresywna retoryka tak często pada na podatny grunt. Właśnie w ich likwidacji, a niekoniecznie w rewizji „sztucznych granic”, należy szukać lekarstwa na konflikty.
Wracając tymczasem do Jos... Wojnę w religijną w Nigerii prorokuje się już od wielu lat (nawet w hollywoodzkich filmach), lecz raczej mało prawdopodobne, aby z ostatnich zamieszek wykluł się poważniejszy konflikt. Nie da się jednak ukryć, że kryzys w Jos dotyka Nigerię w bardzo niewygodnym momencie. Kryzys ekonomiczny nie został jeszcze zażegnany, reputacja kraju została znacznie nadszarpnięta po ostatnim nieudanym zamachu na amerykański samolot wykonanym przez nigeryjskiego terrorystę, a prezydent Umaru Yar'Adua z powodów zdrowotnych nie może chwilowo sprawować władzy. P.o. prezydenta jest na dzień dzisiejszy chrześcijański wiceprezydent Goodluck Jonathan, co w opinii wielu muzułmanów łamie niepisaną zasadę , iż przedstawiciele obydwu religii powinni zamiennie sprawować władzę w kraju (wybrany w 2007 r. Yar'Adua jest muzułmaninem, a jego poprzednik Olusegun Obasanjo był chrześcijaninem). Rosną też obawy przed ewentualnym wojskowym zamachem stanu. W tym kontekście ostatnie zamieszki w Jos raczej nie pomogą zwiększyć stabilności kraju.