Magdalena Górnicka: Mów do mnie jeszcze
Debata przed prawyborami w Pensylwanii pokazała, że Barack Obama i Hillary Clinton nie mają do powiedzenia nic nowego. Co więcej, nie mają nawet o czym ze sobą rozmawiać.
Rekordowo długi wyścig o prezydencką nominację w obozie Demokratów przekłada się na merytoryczność kampanii. Amerykanie mieli mnóstwo czasu, by poznać stanowiska Obamy i Clinton na szereg kwestii. O kandydatach wiedzą niemal wszystko: znają ich opinie na temat wojny w Iraku, podatków i ubezpieczenia zdrowotnego, ale i rozmiar buta, oceny uniwersyteckie i ulubione książki.
W początkowym etapie kampanii liczyły się poglądy polityczne, programy. Jednak wspólna podróż zbliża. Z czasem pan Obama i pani Clinton stali się dla swoich wyborców Barackiem i Hillary. Amerykanie razem z kandydatami przemierzali kraj wzdłuż i wszerz. Razem z nimi płakali po klęskach i cieszyli się po sukcesach. Dzięki Internetowi, blogom i filmikom zamieszczanym na YouTube, można być przy „swoim” prezydencie niemal bez przerwy.
Pierwsze debaty, często jeszcze z udziałem innych demokratycznych kandydatów, były starannie przygotowanymi przez sztaby analityków bataliami na fakty, liczby i polityczne strategie.
W środę mogliśmy obejrzeć słowne potyczki, prztyczki w nos i wyciąganie wyrwanych z kontekstu cytatów sprzed prawie dwudziestu lat.
Należy oddać sprawiedliwość, że w owym show lepiej wypadła Hillary Clinton. Zepchnęła swojego interlokutora do defensywy. Obama, znany z kwiecistych przemówień, tym razem nie zachwycił. Mącił, gubił się w zeznaniach. Szczególnie gdy przyszło mu opowiadać o jego znajomych spod ciemnej gwiazdy – pastorze Jeremiahu Wrighcie i członkach radykalnej grupy z lat 60. - Weather Underground, nie pałających miłością do białych gwiazd na amerykańskim sztandarze. Sam zresztą musiał tłumaczyć się z braku przypinki z narodową flagą w klapie marynarki. Senator z Chicago był świadomy, że tylko krok dzieli od oskarżenia go o najcięższy z amerykańskich grzechów – brak patriotyzmu. I tego, że tylko nikły procent wyborców przekona o swoim patriotyzmie za pomocą czynów. Dla reszty uczucia narodowe to kawałek plastiku w paski i gwiazdy.
Hillary Clinton, ogłoszona zwyciężczynią debaty, też nie wyszła z niej nie poturbowana. Starającej się o poparcie kobiet kandydatce wyciągnięto cytat z 1992 roku, interpretowany jako drwina z gospodyń domowych, poświęcających się wychowywaniu dzieci na światłych obywateli Stanów Zjednoczonych. Prawda była taka, że przed laty, Hillary zapytana o swoją aktywność u boku męża, odpowiedziała: „A co, mam siedzieć w domu i piec ciastka?”. Swoją drogą, w tej chwili ciastek nie piecze ani Michelle Obama, ani Cindy McCain.
Kulminacyjnym momentem środowej debaty było pytanie prowadzących o możliwość wystartowania Obamy i Clinton jako team prezydent-wiceprezydent. W studiu zapadła cisza. Cisza, która doskonale odzwierciedla stosunki między obojgiem kandydatów: choć są sobie bliscy, zwłaszcza pod względem ideowym, i stanowiliby doskonale uzupełniający się duet, dzielą ich miesiące zmagań, miliony dolarów wydanych na podkreślanie różnic i jeszcze więcej złych słów wypowiedzianych pod swoim adresem. Za przykład niech świadczy reakcja Hillary Clinton na pytanie, czy Obama mógłby pokonać Johna McCaina. Pani senator wypaliła: „Yes, yes, yes”, ale – bez zaczerpnięcia powietrza – dodała, że to ona jest lepszą kandydatką do zamieszkania w Białym Domu, bo jest doświadczonym politykiem, który nie rzuca słów na wiatr. Zapomniała jednak, że właśnie mówienie takimi okrągłymi, wypranymi z wszelkiego znaczenia zdaniami, jest rzucaniem słów na wiatr. I choćby słowa używane przez oboje kandydatów w ostatniej debacie bardziej niż nagłówki z tabloidów przypominały polityczne manifesty Thomasa Paine’a lub nawet wiersze Dylana Thomasa, prawdziwym złotem pozostaje milczenie.


Rewolucja, która może niczego nie zmienić
Somalijskie paliwo dla Donalda Trumpa
Twoja skłócona lewica
Arabia Saudyjska wraca do amerykańskich łask