Piotr Strzałkowski: Arabskie koło graniaste
Mówi się, że „Arabska Wiosna” zatoczyła koło. Jest to ciekawe stwierdzenie i spostrzeżenie w kontekście sytuacji i ostatnich wydarzeń w Libii. Atak na amerykańską placówkę dyplomatyczną w Benghazi potwierdził, że wyzwolenie spod reżimu nie zawsze niesie ład, porządek i uwielbienie dla pokoju.
Narzucanie siłą nowych wartości - w tym wypadku demokracji w regionie Bliskiego Wschodu - ludziom, którzy nie mają o nich zielonego pojęcia i uważają je za wymysł szalonego umysłu jest co najmniej trudne, o ile nie niemożliwe. Nawet gdyby wbijać im je do głowy młotem, to „za Chiny” ich nie przyswoją. Użycie tu Chin, jako przykład nie jest przypadkowe. Ludność Państwa Środka, głęboko tkwiąca w tradycji poddańczej postawy wobec władzy i swoistej „alergii” na wartości demokratyczne zapewne podobnie zagubiłaby się w świecie „wolnego” słowa.
Fala protestów, która w ostatni czwartek przetoczyła się przez Benghazi - drugie, co do wielkości libijskie miasto, ujście nagromadzonej nienawiści znalazła właśnie u bram amerykańskiego konsulatu. Protesty były reakcją na prześmiewczy film „Niewinność Muzułmanów”. Ciekawym jest fakt, że muzułmanie odcinają się od terrorystów z 11 września 2001 r. twierdząc, że był to jedynie akt działania ekstremistów, a tak radykalnie reagują na „artystyczną” działalność kilku Amerykanów. Podobnie rzecz się miała w przypadku, kiedy to amerykański kaznodzieja zniszczył Koran.
W czasie, gdy „zacofana” technologicznie rzesza powstańców walczyła wielbłądzią kawalerią z reżimem Kadafiego, to USA we współpracy z krajami Europu Zachodniej i częścią państw arabskich, zauważyli potrzebę zaangażowania się w konflikt wewnętrzny, by milionom uciskanych żyło się lepiej – przynajmniej w taką oficjalną wersję każe się nam wierzyć. Jak widać, setki milionów dolarów, które wg Pentagonu zostały wydane na operację w Libii, poszły w błoto. Ręka, która nakarmiła „głodnych demokracji” została w ostatni wtorek brutalnie pogryziona. Tak właśnie wygląda wdzięczność byłych poddanych Kadafiego. Oczywiście, nie można generalizować i wrzucać wszystkich Libijczyków do jednego worka. Na pewno znalazłaby się grupa zadowolonych z prób wprowadzenia de facto demokratycznego ładu w islamskim kraju. Takich osób jest zapewne więcej, ale prawdopodobnie są oni już poza granicami swojego kraju i wiodą życie według „American Dream”.
Ci, którzy zostali w Libii zwyczajnie nie są w stanie funkcjonować według zasad panujących w USA czy też krajach Europy. Naród, który przyzwyczajony jest do kierowania przez jednostki, głęboko wierzący w Koran, pomimo, że i tak niektórzy wypaczają wartości w nim zawarte na swoją korzyść, ciężko jest nakłonić do zmiany stylu życia i zatracenia tysięcy lat tradycji. Jest to wręcz niemożliwe. Przekonała się o tym służba dyplomatyczna USA (zresztą, nie po raz pierwszy), która w wyniku ostrzału straciła dwóch pracowników administracyjnych (w tym ambasadora) i dwóch pracowników ochrony ambasady. Protestujący przed budynkiem konsulatu za nic mieli fakt, że kilkanaście miesięcy wcześniej, kiedy to potrzebowali pomocy w obaleniu Kadafiego, to właśnie ”Wujek Sam” wyciągną pomocną dłoń.
Oczywiście nikt wtedy nie myślał, co będzie potem. Nikomu nawet przez myśl nie przeszło, że może się powtórzyć sytuacja z Afganistanu, gdzie wsparcie militarne bojowników zaowocowało zgoła odmiennym skutkiem od zamierzonego, tzn. późniejszym zwróceniem się części z nich przeciwko pomagającemu. Podobną zdaje się również sytuacja ta, która miała miejsce w Iraku. Usunięcie dyktatora zadziałało, spowodowało jedynie zdjęcie kagańca hordom religijnych bojowników, którzy wykorzystując brak de facto świeckiej władzy, zintensyfikowali swoje działania. Niewątpliwym beneficjentem takiego obrotu spraw są organizacje terrorystyczne, z Al-Kaidą na czele. Z jednej strony Libijczycy musieli liczyć się ze wzrostem wpływów USA, z drugiej strony Zachód zdawał sobie sprawę z groźby dalszej destabilizacji sytuacji w Libii, która nie zakończy się wraz z odejściem Kadafiego. Z drugiej strony, śmierć kilku… tysięcy osób to niewielka cena za dostęp do ropy i obszaru wpływów w Afryce Północnej. Zatem można założyć, że zarówno Libijczycy jak i strona pomagająca w wyzwoleniu wiedziały, co nastąpi za jakiś czas.
Powstańcy, którzy byli skazani na pomoc Zachodu mogli powiedzieć: „Ok., Uncle Sam. Help us. But later… shut up, or I kill You!” Nie bez powodu nawiązuję do skeczu Jeffa Dunhama, który podobnie jak „Niewinni Muzułmanie” wyśmiewa się z koncepcji czy nawet ideologii rozwiązywania sporów metodami terrorystycznymi. Bowiem rzekomo „Niewinni Muzułmanie” byli powodem protestów. Czy na pewno tak było? Czy raczej Libijczycy, podobnie jak reszta islamskich narodów, nie mogą się pogodzić z faktem, że sprzedali część suwerenności za otrzymaną pomoc? Świat kapitalizmu, rządzi się okrutnymi prawami. Nikt w tym świecie nie dostaje nic za darmo. Wszystko ma swoją cenę. USA za dostęp do ropy płaci życiem swoich obywateli, a Libijczycy zgadzając się na pomoc Zachodu, będą płacili destabilizacją wewnętrzną przez bardzo długi czas.
Można sobie tylko zadać pytanie: Jak długo ten nadmuchany balon negatywnych kosztów wytrzyma pompowanie? Kiedy pęknie nienawiścią, złem na globalną skalę i wojną? Czy zatem „Arabska Wiosna” zatoczyła koło? Śmiem twierdzić, że jeszcze nie. Jeszcze wszystko, a raczej „wielka nicość”, w postaci III Wojny Światowej – „Religijnej”, w której zderzy się Świat Zachodu z Islamem – jeszcze przed nami. Miejmy nadzieję, że jest to odległa i niekoniecznie pewna przyszłość.
Portal Spraw Zagranicznych pełni rolę platformy swobodnej wymiany opinii. Artykuł wyraża poglądy autora.