Cezary Kowanda: Pożegnanie z Joschką
27 czerwca 2006 r. skromna uroczystość w gronie najważniejszych polityków partii Zielonych oznaczała zamknięcie chyba najważniejszego etapu w życiu Josepha Martina Fischera, popularnie zwanego Joschką. W tym dniu oficjalnie złożył on mandat posła do Bundestagu i zapowiedział, że od tej chwili poświęci się wyłącznie wykładom na renomowanym amerykańskim uniwersytecie Princeton. Z jednej strony moment ten był od dawna oczekiwany, a sama partia przygotowana na niego od wielu miesięcy. A jednak trudno uwierzyć, że ta jedna z najbarwniejszych, a zarazem najbardziej kontrowersyjnych postaci niemieckiej sceny politycznej, udaje się na emeryturę. Można go podziwiać i krytykować, ale nie sposób, interesując się Republiką Federalną, pozostawać obojętnym wobec Joschki Fischera.
Długa droga do Berlina
Burzliwym życiorysem tego polityka można by obdzielić co najmniej kilka osób. Na ironię zakrawa fakt, że choć już wkrótce zostanie uniwersyteckim wykładowcą, sam nie tylko nigdy studiów ukończyć nie zdołał, ale i rzucił szkołę średnią przed maturą. Najpierw postanowił zostać fotografem, potem pracował w lewicowych wydawnictwach i księgarniach, wreszcie próbował swych sił w fabryce Opla, z której został szybko zwolniony. W swoim życiorysie ma również epizody tłumacza, aktora i pracę taksówkarza, którą wykonywał we Frankfurcie w latach 1976-1981. Równocześnie przeszedł drogę od katolickiego ministranta do członka skrajnie lewicowych organizacji. Aktywnie uczestniczył w licznych, często niezbyt pokojowych demonstracjach, a jego kontakty z osobami oskarżanymi o terroryzm, szczególnie z członkami Frakcji Czerwonej Armii, do dziś budzą liczne kontrowersje. Fischer w późniejszych latach jasno deklarował, że nigdy nie rzucał na manifestacjach koktajlami Mołotowa i nigdy nie wiedział o planowanych zamach terrorystycznych. Choć nie udało mu się rozwiać wszelkich wątpliwości, niemieckie społeczeństwo w przeważającej większości zapomniało mu te "ekscesy młodości".
Pierwsze kroki w polityce Fischer stawiał jako członek ruchów studenckich w ramach pozaparlamentarnej opozycji (mającej być przeciwwagą dla "Wielkiej Koalicji" CDU/CSU-SPD w latach 1966-69). Jednak momentem zwrotnym w jego życiu stało się zbliżenie, a następnie wstąpienie w 1982 r. do powstałych dwa lata wcześniej Zielonych - partii protestu, swoistej "partii antypartyjnej", która stawiała sobie za cel, trudny wówczas do wyobrażenia, przełamanie monopolu chadecji, socjaldemokracji i liberałów na rządzenie Republiką Federalną. Fischer należał do grupy pierwszych posłów Zielonych, którzy sensacyjnie dostali się do Bundestagu w 1983 r. Zasłynął szybko z oryginalnego ubioru (do legendy przeszły noszone przez niego cały czas tenisówki) i niewyparzonego języka (podczas jednej z debat zdenerwowany nazwał marszałka izby "dupkiem"). Jego pobyt w Bundestagu trwał wówczas tylko dwa lata, gdyż w 1985 r. oddał mandat, by stać się współarchitektem przełomowego dla Zielonych wydarzenia. Tworząc z SPD koalicję w Hesji, weszli po raz pierwszy do rządu kraju związkowego. Fischer został oczywiście ministrem ochrony środowiska, którą to funkcję piastował do 1987 r., gdy koalicja ta rozpadła się wskutek kłótni na temat wykorzystanie energii atomowej. Ponownie Zieloni z Fischerem współrządzili w Hesji od 1991 r.
Od partii protestu do partii władzy
Rok 1994 oznaczał dla Fischera ostateczne odejście z rządu Hesji i powrót do Bundestagu. Wówczas też rozpoczął on ewolucję swojej partii, by przygotować ją na największe wyzwanie, ale i największy sukces w jej historii. Zieloni mieli stać się mniej radykalni, bardziej wolnorynkowi i przede wszystkim pacyfistyczni w sposób elastyczny, a nie dogmatyczny. To właśnie ta ostatnia zmiana, którą Fischer przeprowadzał wiele lat i za którą musiał płacić częstą wysoką cenę, okazała się dla partii wyrosłej na skrajnym pacyfizmie najtrudniejsza. Fischer nigdy nie przestał przekonywać, że hasło "Nigdy więcej wojny" musi być dziś skonfrontowane z hasłem "Nigdy więcej Auschwitz". Dlatego właśnie najpierw poparł powstanie stref ochronnych NZ w Bośni-Hercegowinie, a później, już po wejściu do rządu federalnego, stał się zwolennikiem interwencji militarnej w Kosowie. Wielu Zielonych nigdy mu tego nie wybaczyło, ale zarząd partii zawsze go popierał.
Gdy na jesieni 1998 r., Helmut Kohl oddawał władzę po 16 latach, na arenę wchodziła nigdy wcześniej nie praktykowana w Bundestagu koalicja SPD z Zielonymi. Jednak nie była ona owocem wzajemnej miłości tych dwóch partii, ani nawet wielkich zbieżności programowych. Była ona tak naprawdę autorskim projektem dwóch ludzi, którzy odważyli się na ten swoisty eksperyment - Gerharda Schrödera i Joschki Fischera. W ten sposób niespełna dwadzieścia lat po powstaniu, w warunkach niezwykle konserwatywnego i charakteryzującego się niebywałą stałością niemieckiego systemu politycznego, Zieloni stawali się partią współrządzącą na poziomie federalnym. Ten moment należy uznać bezsprzecznie za największy polityczny sukces Fischera, który zasłynął tak w opozycji jak i w rządzie jako znakomity mówca parlamentarny, uczestnik kampanii wyborczych słynący z niespożytych wprost sił, postać niebywale charyzmatyczna i z łatwością rozpoznawana. Wkrótce Fischer mógł pochwalić się jeszcze jednym, być może najprzyjemniejszym dla niego osiągnięciem - przez wiele miesięcy był najpopularniejszym, najbardziej lubianym niemieckim politykiem.
Ukoronowanie kariery
Przez siedem lat Joschka Fischer sprawował funkcje wicekanclerza i ministra spraw zagranicznych. Pewnie wielu Niemcom trudno było uwierzyć w niebywałą metamorfozę jaką przeszedł ten człowiek - od awanturniczego demonstranta i bezczelnego młodego posła w tenisówkach do dostojnego męża stanu, ubranego w najlepsze garnitury i walczącego z widoczną nadwagą. Problemów z wizerunkiem Fischera nie mieli jego zagraniczni partnerzy, zazwyczaj niepamiętajcy go z lat młodości. Fischer szybko zasłużył sobie na opinię bardzo sprawnego dyplomaty i zdobył wielu przyjaciół w świecie. Na arenie europejskiej zasłynął jako niestrudzony orędownik pogłębienia integracji, w konflikcie bliskowschodnim dał się poznać jako utalentowany mediator, który znacząco zwiększył rolę Niemiec w rokowaniach i potrafił utrzymywać bardzo dobre kontakty zarówno z Palestyńczykami, jak i z Izraelczykami. Bardzo dobre relacje nawiązał z Kofi Annanem, wytrwale apelując o reformę ONZ i zwiększenie pomocy rozwojowej dla krajów trzeciego świata. Także z Amerykanami potrafił Fischer umiejętnie rozmawiać, a cała krytyka za politykę Niemiec w kwestii irackiej spadała w Waszyngtonie nie na niego, a na kanclerza Schrödera.
Epilog
Po siedmiu latach władzy Zieloni musieli przejść do opozycji - nie mieli już większości potrzebnej do rządzenia z SPD, choć stało się tak na skutek osłabienia socjaldemokracji. Dla Fischera rozpoczęło się wówczas pożegnanie z niemiecką polityką. Pożegnanie niejako na raty - gdyż w przeciwieństwie do swojego przyjaciela Schrödera nie od razu złożył mandat poselski. I choć już od kilku miesięcy trzymał się wyraźnie z boku, dla mediów wciąż pozostawał twarzą Zielonych. Dziś opuszcza partię w momencie dla niej niezbyt łatwym. Po ostatnich wyborach Zieloni zdecydowali się nie podejmować negocjacji mogących doprowadzić do koalicji z CDU/CSU i FDP, uznając, zresztą zgodnie z opiniami wyrażanymi przez Fischera, że na taki wariant jest jeszcze zdecydowanie za wcześnie. Dziś są najmniejszą frakcją Bundestagu, nowi przywódcy nie zdołali wypracować sobie zbyt silnej pozycji, a dodatkowo partia nie uczestniczy w rządzeniu w żadnym z 16 krajów związkowych. Taka sytuacja musi niepokoić, szczególnie w obliczu klęski w marcowych wyborach do parlamentu Nadrenii-Palatynatu, gdzie Zieloni nie przekroczyli progu 5% głosów. Coraz więcej głosów w partii nawołuje do przesunięcia się bardziej na prawo i poważniejszego potraktowania możliwości zawierania koalicji na różnych szczeblach z chadecją. W aktualnej debacie politycznej Zieloni są mało widoczni, a prym w atakach na "Wielką Koalicję" wiodą nie oni, a przywódca liberałów, Guido Westerwelle.
Sam Fischer odchodzi z czynnej polityki na pewno z nutą żalu, ale zapewne także z uczuciem ulgi. Ostanie miesiące nie były dla niego łatwe. Szczególnie afera wizowa, dotycząca niewłaściwych procedur przyznawania wiz w niemieckich konsulatach przede wszystkim na Ukrainie, poważnie zaszkodziła jego wizerunkowi. Wielogodzinne przesłuchania przed komisją śledczą Bundestagu pokazały, że jakkolwiek wciąż jest w nim wiele pasji wybitnego mówcy, to sporo energii już się wyczerpało. Może właśnie kariera akademicka będzie dla niego najlepszym rozwiązaniem? Może pozwoli mu uspokoić swoje przez lata tak burzliwe życie? A było ono niespokojne także w wymiarze prywatnym - niedawno Fischer po raz piąty się ożenił, z drugiego małżeństwa ma dwójkę dzieci. Tylko że myśląc o nim, jakoś trudno uwierzyć, że już nigdy nie stanie na mównicy w Bundestagu...