Diana Kruczkowska: Belgia i Holandia: kompromis potrzebny od zaraz!
Kompromis to jedna z najtrudniej osiąganych sytuacji tak w życiu, jak i w polityce. Jednak czy można się bez niego obejść? Nad tą kwestią poważnie muszą zastanowić się politycy Belgii i Holandii. Ważne, aby doszli do słusznych wniosków, bo teraz naprawdę wiele od nich zależy.
W Holandii już prawie osiem miesięcy temu upadła koalicja rządząca. Drażliwą kwestią było wycofanie wojsk z Afganistanu. Ówczesny premier Jan Peter Balkenend i jego partia - Apel Chrześcijańsko-Demokratyczny (CDA), chcieli spełnić oczekiwania NATO i przedłużyć misję holenderskich żołnierzy na Bliskim Wschodzie. Na to jednak zdecydowanie nie wyrażali zgody opozycjoniści z Partii Pracy. Po burzliwych negocjacjach nie doszło do porozumienia i po prawie trzech latach rządzenia – 30 stycznia 2010 roku – rząd został rozwiązany.
Holendrzy – świadomi trudności, jakie niesie za sobą proporcjonalny system oraz bardzo niskie progi wyborcze w ich kraju – nie są zszokowani, że gabinet Balkenend’a nie utrzymał się przez całą kadencję. Nie dziwi ich też fakt, że jego ponowne uformowanie już od dłuższego czasu nie może zostać uwieńczone sukcesem. Mieszkańcy Niderlandów opanowali do perfekcji sztukę dialogu społecznego, a co za tym idzie – dochodzenia do kompromisu. Jest to związane z ich historią, a przede wszystkim z położeniem geograficznym. W związku z niezwykłym terenem, na jakim znajduje się Holandia, jej obywatele od wieków musieli współpracować, aby uchronić się przed żywiołem wody. Wypracowana przez lata kultura kompromisu do dziś jest podstawą prowadzenia polityki w kraju. Jednak nawet z takimi tradycjami niezwykle ciężko jest stworzyć dobrze prosperujący rząd, a później utrzymać go, gdy z czasem w skład Parlamentu wchodzi coraz więcej partii o często całkowicie rozbieżnych poglądach. Do tej pory zawsze się udawało, chociaż czasami zajmowało to nawet siedem miesięcy. Dotychczasowy premier Balkenende w ciągu ośmiu lat potrafił stanąć na czele trzech różnych koalicji. Pytanie, czy Holendrzy są w stanie znaleźć kolejnego tak skutecznego lidera?
Po czerwcowych wyborach z minimalną przewagą nad Partią Pracy wygrała Partia Ludowa na rzecz Wolności i Demokracji (VVD). Zadanie utworzenia rządu spadło na Marka Rutte – lidera VVD. Jednak po wielotygodniowych negocjacjach liderzy partii nie doszli do porozumienia. Ością niezgody jest problem cięć budżetowych, niżu demograficznego, czy tolerancji. Z nią właśnie łączy się postać kontrowersyjnego Geerta Wildersa, znanego ze swej niechęci do muzułmanów i imigrantów. Jego niezwykle wyraziste, ksenofobiczne poglądy zyskują coraz więcej zwolenników, a Partia Wolności (PVV), której jest liderem, plasuje się coraz wyżej w notowaniach. Jednak ani holenderska prawica, ani lewica, nie potrafią stworzyć wspólnego frontu z populistą. Negocjacje trwają i tak na prawdę nikt nie wie, kiedy się zakończą. Holendrzy jednak nie wydają się tym przesadnie zmartwieni.
Pomimo braku rządu, państwo holenderskie działa zadziwiająco sprawnie. Utrzymuje się niskie bezrobocie, a i gospodarka ma się całkiem nieźle – mimo kryzysu zanotowano dwuprocentowy wzrost gospodarczy. Problem pojawia się w polityce zagranicznej – Holandia przez kontrowersyjne poglądy Wildersa – traci swój wizerunek państwa tolerancji. Sprawę pogarsza ostra antyimigracyjna polityka Francji – Unia Europejska niechętnie patrzy na pójście w tą samą stronę kolejnego państwa członkowskiego. Jednak nikt w kraju tulipanów nie spodziewa się nowego rządu szybciej, niż na Boże Narodzenie.
Z problemem braku koalicji rządowej boryka się również Belgia. Tutaj rząd upadł w kwietniu na skutek odmienności poglądów Flandrów i Walonów na temat przyszłości kraju. Jednak problemy Belgii zaczęły się już w 2007 roku, w którym na powołanie tymczasowego rządu potrzebowano aż sto dziewięćdziesiąt sześć dni. W czasie kolejnych dwóch lat osoba na stanowisku premiera zmieniała się aż trzy razy. Obecny kryzys wydaje się być jednak największym i najgroźniejszym.
W Belgii również panuje system idealnie proporcjonalny. Największym jednak problemem jest ogromna różnica poglądów między mieszkańcami Flandrii i Walonii. Tych pierwszych jest więcej, są bogatsi i coraz częściej mówią o utworzeniu własnego państwa. Frankofoni natomiast chcą jedności Belgii. To pierwszy konflikt interesów: Flamandowie agitują o zwiększenie finansowania regionów belgijskich, tak aby wzmocnić jednostki federacyjne. Na to absolutnie nie chcą się pogodzić ich przeciwnicy. Drugim problemem jest podział okręgu Brukseli i jej okolic. Ten teren, właściwie należący do Walonii, zamieszkuje ogromna liczba Frankofonów, którzy jako jedyni w kraju mają prawo głosować zarówno na polityków flamandzkich, jaki i walońskich. Oczywiście w znakomitej większości wybierają kandydatów francuskojęzycznych. Flamandowie koniecznie chcą to zmienić poprzez wprowadzenie mniejszych okręgów wyborczych. Dla Walonów jednak Bruksela to najważniejszy region wpływów, którego nie mają zamiaru oddać bez walki. Konflikt jest na tyle poważny, że coraz częściej mówi się o możliwości podziału Belgii i utworzenia dwóch niezależnych państw. Król Albert II robi wszystko, aby do tego nie doszło.
Pierwsza, kluczowa rzecz, to wybory parlamentarne. Ostatnie miały miejsce w czerwcu, zwycięzcą została nacjonalistyczna partia Barta de Wevera: Nowy Sojusz Flamandzki (N-VA). Jednak to dopiero pierwsza faza w procesie tworzenia rządu. Druga, trudniejsza, polega na wypracowaniu kompromisu między reprezentantami obu regionów. Zgodnie z tradycją Waver musiał znaleźć sobie politycznego partnera wśród Walończyków.
Takim partnerem miał być lider frankofońskich socjalistów Elio Di Rupo, powołany przez króla na przewodniczącego negocjacji koalicyjnych. Te jednak, mimo wielotygodniowych starań, nie przyniosły oczekiwanych rezultatów. Strony nie mogły dojść do kompromisu pomimo dużych ustępstw ze strony Frankofonów w sprawie kompetencji regionów.
W międzyczasie, z dniem 1 lipca, rozpoczęła się półroczna prezydencja Holandii w Unii Europejskiej. Co zaskakujące, brak rządu wcale nie zakłócił jej skutecznego działania w strukturach europejskich. Unijna polityka nie jest przedmiotem sporów, a za sprawy zagraniczne odpowiedzialny jest dotychczasowy gabinet Yvesa Leterme'a, doświadczony i skuteczny na arenie międzynarodowej. To dowodzi, że Belgia podobnie do Holandii, pomimo braku najważniejszych władz państwowych, świetnie sobie radzi. Ludzie nie odczuwają na co dzień zmian na najwyższych stanowiskach. Nowy minister nie oznacza tu wymiany kadry w administracji. Każdy jest pewien posady i może wykonywać swoją pracę tak, jak przed wyborami. Dzięki temu wszystko działa sprawnie, nie nastąpił żaden paraliż.
To jednak nie przekonuje światowej opinii publicznej. Z każdym dniem konfliktu komentarze stają się coraz ostrzejsze. Mówi się o przełomie, kryzysie tożsamości narodowej w samym sercu Unii Europejskiej. Pojawiają się plotki o możliwości ataków spekulacyjnych. Może to przesada, chociaż tak naprawdę nikt nie wie, jaki będzie finał tej sytuacji.
Póki co, Elio Di Rupo skapitulował i nie spełnił pokładanych w nim nadziei. Albert II nie poddaje się. Robi wszystko, aby nie dopuścić do kolejnych wyborów, w wyniku których najprawdopodobniej N-VA zdobyłby jeszcze większą władzę, a co za tym idzie, podział kraju byłby jeszcze bardziej prawdopodobny. Król wyznaczył kolejnych negocjatorów, tym razem reprezentujących obie strony konfliktu (Andre Flahauta i Danny Pietersa) i wraz z całym światem czeka na rezultaty. Jak każdy liczy, że i tym razem weźmie górę wypracowana przez lata sztuka kompromisu.
Belgia i Holandia – dwa niezwykle istotne dla Unii Europejskiej kraje – stoją przed ogromnie trudnym i ważnym zadaniem. Póki co wydaje się, że nadszedł czas impasu. Miejmy nadzieję, że kryzys jest chwilowy, a politycy znajdą drogę do kompromisu.