Jakub Grzegorczyk: Bój o Bolkesteina
W Europie Zachodniej od dłuższego czasu wiele emocji budzi projekt „Dyrektywy w sprawie usług na rynku wewnętrznym” – zwanej potocznie, od nazwiska autora – dyrektywą Bolkesteina. Dyrektywa została zaprezentowana przez Komisję Europejską jako projekt aktu, który ma zostać wspólnie przyjęty przez Komisję i Parlament Europejski. Jej celem jest stworzenie w skali Unii Europejskiej „wewnętrznego rynku usług”, czyli zapewnienie przedsiębiorstwom usługowym z krajów UE swobody prowadzenia działalności gospodarczej na terenie całej wspólnoty oraz usunięcie dotychczas istniejących barier ograniczających tą działalność – jednym słowem: liberalizacja.
Projekt Bolkesteina budzi liczne kontrowersje – w większości państw „starej UE” co jakiś czas odbywają się protesty, organizowane przez związki zawodowe, lewicowe partie i organizacje polityczne oraz stowarzyszenia i ruchy obywatelskie. Z drugiej strony, protesty te spotykają się z krytyką liberalnych polityków i mediów, popierających, wspólnie z pracodawcami, projekt Bolkesteina. W Polsce o dyrektywie jest na razie jeszcze cicho – jedynie co jakiś czas w prasie pisze się o „dyrektywie, która jest szansą dla polskich przedsiębiorstw”, albo „wreszcie zapewni gospodarce Unii konkurencyjność”. Warto więc przyjrzeć się dokładniej, co tak naprawdę budzi gwałtowny sprzeciw społeczny w krajach „piętnastki”, a przez krajowe media przyjmowane jest jako dobrodziejstwo.
„Zasada kraju pochodzenia” i „swoboda rejestracji” czyli wyścig na dno
Kluczowymi zapisami dyrektywy są: swoboda świadczenia działalności usługowej, ułatwienia w procesie rejestracji oraz tzw. „zasada kraju pochodzenia” (która budzi najwięcej kontrowersji).
Według projektu Komisji, przedsiębiorstwa usługowe z krajów UE mają zapewnioną swobodę rejestrowania się w dowolnym kraju w całej Unii i, świadcząc usługi w każdym z państw wspólnoty, podlegają jedynie prawodawstwu kraju „pochodzenia” – czyli właśnie kraju, gdzie zarejestrowały swoją działalność. Takie rozwiązanie, pozornie niejasne, rodzi jednak dwie poważne konsekwencje.
Po pierwsze, poprzez zapewnienie usługodawcom „swobody rejestracji”, daje firmom działającym w tym sektorze możliwość wyboru kraju „pochodzenia” („zarejestrowania”) według kryteriów najniższych kosztów. Lawina rejestrowania firm w Polsce (jeden z najniższych poziomów prawnej ochrony stosunków pracy) czy na Litwie (najniższa płaca minimalna) jest więc prostym do przewidzenia następstwem.
Po drugie, poprzez przyjęcie „zasady kraju pochodzenia”, projekt Bolkesteina nie tylko potencjalnie spowoduje lawinę relokacji działalności usługowej, ale także daje możliwość łatwego ominięcia istniejących standardów socjalnych, ekologicznych i dotyczących prawa pracy w każdym z państw Unii.
Przekładając to na przykład praktyczny, niemiecka firma może nie tylko bez problemów przenieść się do kraju z najniższymi przeciętnymi płacami i najbardziej liberalnymi regulacjami prawa pracy (np. Polski), ale także, po dokonaniu tej rejestracji, prowadzić swoją działalność na zasadach kraju pochodzenia w dowolnym miejscu Unii. Innymi słowy, firma niemiecka może zarejestrować się w Polsce, a potem prowadzić działalność np. we Francji na podstawie polskiego prawa.
Widać więc wyraźnie, co tak bardzo porusza wszystkie społeczeństwa państw Unii – kwestia przyjęcia bądź odrzucenia projektu Dyrektywy jest walką o zachowanie lub odrzucenie całego dorobku długotrwałej walki o prawa socjalne, pracownicze i konsumenckie.
„Walka z dyskryminacją” czyli destrukcja sfery publicznej
Poza „swobodą rejestracji” i „zasadą kraju pochodzenia” projekt Bolkesteina zakłada także cały szereg dodatkowych zapisów „ułatwiających prowadzenie działalności usługowej”, zbiorczo określonych mianem „przepisów antydyskryminacyjnych”. „Walka z dyskryminacją” w praktyce sprowadza się jednak do szeregu zakazów nakładanych na wszystkie państwa członkowskie, które uniemożliwiają im m.in.: wprowadzanie regulacji jakości świadczenia usług, wymagania od firm minimalnego kapitału lub prowadzenia działalności na swoim terenie przez jakiś okres czasu oraz wsparcia dla określonych form przedsiębiorstw (np. publicznych i/lub społecznych). De facto, jest to więc ciche zapisanie prywatyzacji usług publicznych oraz zgoda na najgorszą z cech procesu globalizacji – permanentną niestabilność i fluktuację działalności gospodarczej.
Zakaz „dyskryminowania” komercyjnych usługodawców poprzez uniemożliwienie publicznego wsparcia dla przedsiębiorstw państwowych lub społecznych oznacza konieczność poddania tych ostatnich regułom konkurencji – czyli komercjalizację i prywatyzację. Obok „zasady kraju pochodzenia” jest to jeden z najbardziej krytykowanych zapisów dyrektywy. Tradycyjnie sprzeciwiają mu się związki zawodowe, ale w tym wypadku także wielu polityków – zwłaszcza z Niemiec i Francji.
Pozostałe zakazy, połączone z „zasadą kraju pochodzenia” tworzą natomiast stan permanentnej niestabilności w sferze usług – po lawinie powstawania nowych firm, może równie szybko nadejść upadek większości z nich (gdyż nie można wymagać od nich posiadania kapitału wystarczającego na działalność długookresową) lub przenosin – z kraju do kraju, lub z branży do branży. Receptą na „konkurencyjność” jest więc według Komisji Europejskiej niestabilność.
Problemy z zakresem i nadzorem
Kontrowersyjne w dyrektywie są jednak nie tylko zapisy prowokujące spór między liberałami, a zwolennikami praw socjalnych i pracowniczych. Problemy rodzą także niektóre zapisy, które utrudniają interpretację aktu. Tak jest w przypadku dwóch podstawowych kwestii – zakresu przedmiotowego dyrektywy oraz procedur nadzoru. Niektórzy ze zwolenników argumentują bowiem, że np. „usługi publiczne” są z jej zakresu wyłączone i że związkowcy niepotrzebnie robią w tej kwestii „hałas” – jako, że dyrektywa ma obejmować jedynie „usługi świadczone odpłatnie”. W istocie, dyrektywa jest projektem ramowym obejmującym wszelką działalność usługową, z wyłączeniem tych sfer, które są przedmiotem odrębnych regulacji (np. transport). Rzeczywiście dotyczy ona jedynie usług „odpłatnych”, ale nie można tu zapominać, ze „odpłatność” oznacza też opłacanie usług przez państwo. Przykładowo: opieka zdrowotna jest teoretycznie wyłączona z zakresu dyrektywy (nie jest usługą czysto komercyjną), ale bezsprzecznie posiada ona „odpłatny” charakter, więc jej wyłączenie jest kwestią problematyczną – najprawdopodobniej interpretację będzie więc musiał stworzyć Europejski Trybunał Sprawiedliwości.
Podobne kontrowersje rodzą zaproponowane przepisy odnośnie nadzoru – przestrzegania przez daną firmę prawa (np. w sferze stosunków pracy) miałby bowiem pilnować „kraj pochodzenia”. Co to znaczy? Otóż to polski rząd nadzorowałby firmę zarejestrowaną w Polsce – niezależnie od tego, w którym kraju działałaby ona rzeczywiście. System ochrony praw pracowniczych byłby więc kompletnie zdestabilizowany. Rodzi się więc pytanie: czy jest to po prostu niedopatrzenie Komisji, czy świadome zapisanie absurdalnych przepisów w celu „zwiększenia swobody”.
O co więc toczy się spór?
Gdy o dyrektywie wypowiadają się polscy politycy lub krajowe media, to dyrektywa jest przedstawiana w identycznej konwencji, jak upadły projekt Konstytucji Unii Europejskiej: jako mądre rozwiązanie, korzystne dla naszych firm, którego boją się „zachodni etatyści”. Traktat straszył Francuzów „polskim hydraulikiem”, dyrektywa „tańszym i lepszym szewcem”. Ale czy naprawdę akurat wszyscy będziemy jej beneficjentami? Jest to mocno wątpliwe – zyskają na pewno ci usługodawcy, którzy przetrwają morderczą konkurencję, ale pracownicy zmuszeni do szukania pracy na rynku wśród firm dowolnie wybierających sobie „kraj pochodzenia” według najtańszych kosztów pracy mogą raczej zapomnieć o francuskich zarobkach. Głównie dlatego, że te ostatnie zbliżą się gwałtownie do poziomu polskich.
Tekst pt. "Bój o Bolkesteina" ukazał się pierwotnie w portalu lewica.pl.
Publikacja w Portalu Spraw Zagranicznych psz.pl za wiedzą i zgoda autora.