Strategia Obamy, czyli nowe podejście do afgańskiej wojny
Kilka tygodni po uroczystym zaprzysiężeniu na czterdziestego czwartego prezydenta Stanów Zjednoczonych, Obama zapowiedział, że w gronie swoich doradców oraz przedstawicieli kręgów wojskowych, przeanalizuje obecną sytuację w Afganistanie i zaprezentuje światu swoją nową strategię działania na tym odcinku frontu walki z terroryzmem. I rzeczywiście, minęło kilka kolejnych tygodni i nowa strategia odnośnie tego azjatyckiego kraju została ogłoszona.
Podstawową różnicą w podejściu administracji Obamy do kwestii Afganistanu jest jej świadomość, że to nie Irak jest źródłem problemów, lecz właśnie kraj położony w samym środku Azji. To właśnie tu ukrywają się czołowi przywódcy organizacji, która 11 września zaszokowała świat rozmachem swojej działalności. To właśnie ta część świata (a zwłaszcza tereny graniczne między Afganistanem i Pakistanem) stanowi na chwilę obecną główne źródło terroryzmu na świecie i to właśnie w tym kraju należy szukać rozwiązania problemu trapiącego tenże świat od przeszło ośmiu lat.
Głównym założeniem „doktryny Obamy” jest przeświadczenie, że samym wojskiem nie pokona się rebelii w postaci wojujących z siłami NATO Talibów. Aby tego dokonać, niezbędna jest pomoc lokalnych społeczności plemiennych. Potrzebna jest więc zmiana podejścia do tejże ludności, bowiem do tej pory afgańscy cywile nie przedstawiali większej wartości dla amerykańskich dowódców. Teraz miało się to zmienić. Nowy plan zakładał zwiększenie współpracy ze zwykłymi ludźmi, którzy mieli pomóc żołnierzom w skutecznym rozpracowaniu i lokalizowaniu pobliskich kryjówek rebeliantów.
Jednak nie jest tak łatwo zyskać sobie przychylność Afgańczyków. Należy pokazać im, że nie są jedynie narzędziem wykorzystywanym do walki z wrogiem. Ci ludzie muszą poczuć, że ktoś naprawdę chce im pomóc. W tym celu natowscy żołnierze mieli zacząć wchodzić w kontakty z cywilami. Obraz żołnierza miał w skrócie prezentować kogoś, kto przyjedzie, wysłucha, pomoże coś zbudować i zostanie, by chronić przed atakami Talibów. Zwykli ludzie mieli zrozumieć, że mogą zaufać siłom sojuszniczym i przekonać się, że właśnie poprzez współpracę z nimi mogą poprawić swój los i pchnąć własny kraj to przodu.
W chwilę po ogłoszeniu nowego planu amerykańskiego przywódcy, świat zareagował. I była to nad wyraz entuzjastyczna reakcja. Jednak to nie same założenia „obamowskiej” strategii wzbudziły tak powszechną akceptację. Wydawać by się mogło, że popularność Obamy, który przez pierwsze miesiące po wyborach stał się wręcz politykiem – celebrytą na skalę międzynarodową, była znacznie ważniejsza. Ponadto i nie zapominajmy o tym, jeszcze pół roku temu świat kupiłby w ciemno niemal wszystko to, co odróżniało się od pomysłów i zapędów poprzedniej amerykańskiej administracji. Stąd też, jak myślę, bardzo ciepłe przywitanie amerykańskiego planu działania.
Oczywiście, nie wszyscy od razu zachwycili się pomysłami Obamy. Są takie państwa na świecie, których podejście do ogłoszonego planu było dość ambiwalentne. Chciały zwycięstwa NATO i równocześnie jego nie chciały. Nie jest to jednak miejsce ani pora na dokonywanie analizy podejścia poszczególnych państw do wojny w Afganistanie, ale na jeden przykład możemy sobie pozwolić. Weźmy na celownik Federację Rosyjską.
Rosja z nieufnością patrzyła na nową wizję prezydenta USA z co najmniej kilku powodów. Nie będziemy wykazywać się naiwnością i twierdzić, że włodarzom Kremla zależy w jakimkolwiek stopniu na zdrowiu i szczęściu zwykłych mieszkańców Afganistanu. Co to, to nie. Niemniej jednak nie jest tajemnicą, że Rosjanom zależy na ograniczeniu wpływów fundamentalistów islamskich w tej części Azji, czyli również Talibów. A to z powodu problemów trapiących samą Rosję. I odwiecznie niesforna Czeczenia jest tylko jednym z przykładów tychże problemów. Niespokojnie jest również w sporej części południowych republik rosyjskich, gdzie siły odśrodkowe m.in. właśnie w postaci ekstremistów stają się coraz groźniejsze, czego przykładem się chociażby coraz częstsze ataki na posterunki rosyjskich służb bezpieczeństwa w tych rejonach kraju.
Jednak możliwość przynajmniej częściowego opanowania sytuacji z fundamentalistami to jedno, a szansa na związanie rąk naturalnemu przeciwnikowi, to drugie. A tym naturalnym przeciwnikiem są oczywiście Stany Zjednoczone. Rosjanie bardzo dobrze zdają sobie sprawę z faktu, że militarna obecność w kraju takim, jak Afganistan oraz próba walki z rebeliantami takimi, jak Talibowie, to nie bułka z masłem. Skąd to wiedzą? Dwadzieścia lat temu sami mogli tego doświadczyć i nieźle dostali w skórę. Radziecka interwencja w Afganistanie walnie przyczyniła się do upadku ZSRR. Jeżeli więc również tym razem nie uda pokonać się Talibów, to jakie będą tego konsekwencje dla USA i NATO? Na pewno jeżeli chodzi o Sojusz, możemy się spodziewać dużego paraliżu i sporów wewnętrznych o sens istnienia tej organizacji, a także o realizowanie celów jej przyświecających w przyszłości. Generalnie jedno wielkie zamieszanie, paraliżujące jakąkolwiek większą działalność. A to jest jak najbardziej na rękę Moskwy.
Jak w takim razie przebiegało wprowadzanie w życie strategii nowego prezydenta USA? Wszystko zaczęło się od zmiany głównodowodzącego siłami NATO w Afganistanie. Dotychczasowego dowódcę, gen. Davida McKiernana, który zdaniem wielu specjalistów idealnie nadawał się do prowadzenia wojny okupacyjnej, ale już zupełnie nie pasował do nowej koncepcji Białego Domu, zastąpił go dowódca sił specjalnych, gen. Stanley McChrystal. Ten człowiek miał być tym, czego wojskom Sojuszu brakowało. Miał stworzyć nowe zasady współpracy wojskowych z cywilami, doprowadzić do odzyskania południowych terenów kraju oraz zmienić sposób walki z rebeliantami.
No i zaczęło się. Z początkiem lipca tego roku wojska amerykańskie (nie mylić z natowskimi) wraz z oddziałami armii afgańskiej, miały za zadanie odzyskanie południa kraju. Te graniczne tereny były i w dalszym ciągu są narażone na wysoką aktywność Talibów z racji tego, że szczelność granicy afgańsko – pakistańskiej sprawia wrażenie jak gdyby unijna strefa Schengen rozszerzyła się również na te dwa kraje. Innymi słowy gdy rebeliant zapragnie sobie przejść z jednego kraju do drugiego, nie musi się za wiele trudzić, aby tego dokonać.
Lipcowa operacja miała ten nieszczęsny trend zmienić. Amerykanie (bo nie oszukujmy się, to oni w większości wykonywali tam czarną robotę) zdołali odzyskać kontrolę na sporą częścią południa kraju. Witająca ich ludność cieszyła się z przepędzenia rebeliantów oraz pojawienia się dobrze uzbrojonych i chętnych do pomocy wojsk zachodnich (już jest sukces). I w tym właśnie momencie prawdziwa operacja miała się dopiero zacząć. Otóż Amerykanie zaczęli kontaktować się w przywódcami lokalnych społeczności i w miarę możliwości, starali się jakoś tym ludziom pomóc. Zajęli się więc odbudową zniszczonej infrastruktury, pomocą dla chłopów, którzy nie byli w stanie uprawiać nic innego poza słynnym na całym świecie afgańskim makiem. I takoto po raz pierwszy w historii tego konfliktu, siły zachodnie nie były siłami typowo bojowymi, a raczej bojowo – inżynieryjnymi. I właśnie dzięki tej zmianie Obama chciał wygrać „serca i umysły” zwykłych ludzi.
Jednak zmiana sposobu wykorzystania sił NATO w Afganistanie nie była nakierowana jedynie na odbudowę kraju. Ten element miał być tylko czynnikiem pomocniczym dla innego celu. Otóż kilka miesięcy później miało dojść do drugich w historii kraju wyborów prezydenckich. Rebelianci już dawno zapowiedzieli, że zrobią wszystko, co w ich mocy, aby przeszkodzić w skutecznym przeprowadzeniu głosowania. W tej sytuacji NATO musiało doprowadzić do tego, by wybory doszły do skutku i w ich wyniku został wybrany nowy afgańskich przywódca. Dlatego w ramach strategii, która implikowała kontakty z lokalnymi społecznościami, wojska natowskie miały za zadanie przekonywanie ludzi, że pójście na wybory jest w ich interesie oraz że nic im nie grozi, bo żołnierze będą czuwać nad ich bezpieczeństwem.
Jednak o ile natowscy żołnierze mieli za zadanie czuwać nad bezpieczeństwem cywilów, o tyle nikt już nie czuwał nad bezpieczeństwem samych żołnierzy. Z tego też powodu, Talibowie, którzy wraz ze zbliżającymi się wyborami postanowili zwiększyć swoją aktywność, zaczęli przysparzać wojskom NATO coraz więcej kłopotów. Dość wspomnieć, że od lipca każdy kolejny miesiąc stawał się dla Sojuszu najkrwawszym w historii. Liczba strat po stronie sił koalicyjnych rosła w niesamowitym tempie. A to skutkowało spadającym poparciem dla wojny w krajach, które wysłały swoich żołnierzy na misję do Afganistanu. Przywódcy tych państw musieli podejmować niepopularne społecznie decyzje o dalszej obecności swoich wojsk na linii frontu. Tak było w USA, gdzie Obama zaczął powoli tracić swoje poparcie, tak było również w Wielkiej Brytanii oraz wielu innych państwach członkowskich NATO.
Ale wracając do Afganistanu. Wybory w końcu odbyły się. Jednak powstało wokół nich trochę zamieszania. Jak zwykle chodziło o oskarżenia dotyczące fałszerstw wyborczych kierowane pod adresem władz. Nowym prezydentem kraju został stary prezydent, Hamid Karzai. Amerykańscy politycy mogli poczuć się nieco zawiedzeni. Otóż nie po to tracili tylu świetnych żołnierzy i nie po to tworzyli całą koncepcję działania od nowa, aby współpracować z władzami, którym nie do końca można zaufać. Biały Dom pojął w końcu, że idea budowania demokracji w kraju, który nigdy wcześniej jej nie doświadczył, nie doprowadzi do tego, że od razu zapanują tam demokratyczne standardy na wzór Stanów Zjednoczonych. Można więc pokusić się o stwierdzenie, że na tym polu plan Obamy odniósł porażkę.
Na chwilę obecną wojska NATO przegrywają na wielu frontach. Talibowie systematycznie przejmują kontrolę nad kolejnymi terenami kraju, ludność cywilna boi się rebeliantów, ale również boi się współpracować z żołnierzami Sojuszu. Straty rosną, a przyzwolenie społeczeństw Zachodu dla kontynuowania wojny maleje, wprost proporcjonalnie do wzrostu liczby poległych żołnierzy. Biały Dom postanowił więc obmyślić nową strategię walki z rebelią. Zostało to zmotywowane m.in. niedawnym raportem gen. McChrystala, który wyraźnie określił sytuację swoich wojsk. NATO potrzebuje nowych żołnierzy (których nikt specjalnie nie chce wysłać) oraz nowej strategii. I to od zaraz. Wtedy będzie jeszcze szansa na wygranie tego konfliktu oraz na zapobiegnięcie paraliżowi Sojuszu.