31 marzec 2015
11 września 2001 roku Stany Zjednoczone zostały rzucone na kolana. Tego dnia miliony telewidzów mogły zobaczyć, jak globalna potęga, która jeszcze niedawno rozłożyła na łopatki Związek Radziecki i której prymatowi pozornie nic nie zagrażało, otrzymuje cios, po którym jest liczona. Kiedy porwane przez islamskich terrorystów samoloty uderzają w symbole amerykańskiej wielkości, w górujące nad Nowym Jorkiem wieżowce World Trade Center i Pentagon, złudzenie „końca historii” pryska w jednej chwili. Kolejny jej rozdział otwierają fanatycy z Al-Kaidy, kierowani przez szejka Osamę bin Ladena. Świat znowu staje się areną zmagań…
Sukces terrorystów nie był jednak całkowity. Jeden z porwanych przez nich samolotów, który miał uderzyć prawdopodobnie w Kapitol, nie sięgnął celu. Plany zamachowcom pokrzyżowali pasażerowie owej maszyny, którzy, zorientowawszy się, że ich samolot stał się lecącym pociskiem, postanowili działać. „Lot 93” jest właśnie opowieścią o tych wydarzeniach, opowieścią zupełnie udaną. W obrazie wyreżyserowanym przez Brytyjczyka Paula Greengrassa brakuje przede wszystkim patosu i zadęcia, którym tak często okraszane są amerykańskie produkcje, dotyczące historii USA. „Lot 93” jest dość chłodny i zdystansowany w swej narracji, choć nie brakuje mu wcale napięcia. Obecne jest ono w dużej dawce już od samego początku filmu, od pierwszych, zupełnie błahych scen na lotnisku, kiedy to widz uświadamia sobie nieuchronność i dramatyzm zbliżających się wydarzeń. Później dochodzi już jedynie do jego eskalacji. „Lot 93” to bardziej reportaż niż publicystyka. Reżyser nie faworyzuje żadnej ze stron i nie narzuca interpretacji wydarzeń. Widz dostrzega więc zarówno bohaterstwo pasażerów samolotu jak i determinację walczących o swoją sprawę porywaczy. W obrazie Greengrassa można też dostrzec metaforę starcia między ufnym w swą potęgę i przewagę pod każdym względem Zachodem, a niegodzącym się na pozycję pariasa islamem. Naturalnie metafora nie musi być w żaden sposób proroctwem, czy wróżbą…
„Lot 93” ma w zasadzie tylko jeden poważny mankament. Duża część jego akcji rozgrywa się w przeróżnych centrach kontroli lotów, gdzie, kiedy staje się jasne, że USA padły ofiarą ataku terrorystycznego na wielką skalę, zaczyna panować ogromne zamieszanie. Oglądający może więc odczuć sporą irytację, a nawet znużenie, obserwując miotających się bez końca kontrolerów bezskutecznie próbujących zapanować nad sytuacją. Da się jednak to wszystko dość dobrze znieść i ocena, którą widz wystawi dziełu Greengrassa z pewnością będzie pozytywna.