Turecki Kurdystan z bliska
Kurdystan nie ma formalnych granic i nie znajdzie się go na żadnej mapie, ba, od wielu osób można się nawet dowiedzieć, że w ogóle nie istnieje. Gdy jednak przekroczyliśmy Eufrat, nasze wątpliwości ostatecznie się rozwiały - choć mapa mówiła coś innego, to już nie była Turcja.
Na wstępie wspomnę o podstawowym fakcie dotyczącym Kurdystanu – właściwie są one trzy, ponieważ jego turecka, iracka i irańska część różnią się od siebie. Jest to jedna z największych przeszkód w jego walce o niepodległość, ponieważ często Kurdowie czując się posiadaczami podwójnego obywatelstwa – kurdyjskiego i państwowego, to drugie stawiają na pierwszym miejscu. Podejście takie pojawia się przede wszystkim wśród nieco zamożniejszych ludzi, na przykład licznych emigrantów zarobkowych, którzy bardziej świadomie podchodzą do sprawy Kurdystanu. Zawdzięczając coś światu zewnętrznemu i widząc jego dostatek, mniej się od niego dystansują, woląc znaleźć w nim jedynie swoją niszę. Związane jest to z drugą kwestią, która natychmiast tutaj rzuca się w oczy. Po wjechaniu na jego teren okolica staje się półpustynna, surowa i nieurodzajna, przemieniając się w niewiele bogatsze, zielone przestrzenie na wschodzie. W Syrii Kurdowie zamieszkują zupełną pustynię, w niestabilnym Iraku góry, w Iranie znów wielkie, mało rozwinięte gospodarczo obszary. Jednym słowem – bieda. I świadomość tej właśnie biedy sprawia, że wielu Kurdów nie chce dziś walczyć o niepodległość, która okazać by musiała się bardzo ciężką, ale o autonomię, o usankcjonowanie swej odmienności. Warto tutaj również wspomnieć o PKK, czyli Partii Pracujących Kurdystanu, która dla wielu ludzi reprezentuje cały kurdyjski wysiłek walki o niepodległość. Poparcie tej partii regularnie maleje i choć nadal jest duże w samym Kurdystanie, to ogółem wśród Kurdów – umiarkowane. Nie wszyscy popierają jej metody, które doprowadziły do uzyskania statusu organizacji terrorystycznej, są również wątpliwości co do jej siły. Da się słyszeć opinie, że PKK jest całkowicie zinfiltrowana i utrzymywana przy życiu przez Europę i USA, by nie przyjmować Turcji do Unii Europejskiej – taka reputacja obniża jej wiarygodność wśród ludzi. Tak więc rola tej partii nie jest dziś do końca jasna.
Po przepłynięciu promem sztucznego rozlewiska na Eufracie, powstałego po wybudowaniu monstrualnej tamy Ataturka, dotarliśmy do Diyarbakir. Jest to największe miasto i nieformalna stolica Kurdów, to tu początek miały wszelkie akcje niepodległościowe. Tutaj jest się witanym „Welcome in Kurdistan!” (pisownia oryginalna), a zagraniczny turysta to rzadkość. Do tego stopnia, że w tym półmilionowym mieście zaraz dowiedzieliśmy się o innych przebywających tu Polakach – gdy spotkaliśmy ich tydzień później, powiedzieli, że do nich też dotarły wieści o nas. Miasto było bardziej prowincjonalne niż porównywalne ośrodki miejskie w zachodniej Turcji, bardziej arabskie i biedniejsze. W hotelu wspomnianym w naszym przewodniku dostaliśmy zaporową cenę, którą właściciel modyfikował jedynie zmieniając walutę, nie kwotę – dolary, euro, liry tureckie. Szybko jednak znaleźliśmy podobny, tańszy hotel tuż obok (Batman Oteli) i tam zdecydowaliśmy się zatrzymać. Warto więc pamiętać, że hotele wymieniane w przewodnikach najczęściej podnoszą cenę, ponieważ mając taką reklamę, mają więcej klientów. Często daje się więc znaleźć tuż obok tańszy hotel o identycznym standardzie, który jednak nigdzie w przewodnikach nie widnieje. Ma to oczywiście drugą stronę medalu, jest w nich bowiem mniejsza szansa na spotkanie innych zagranicznych turystów, z którymi można by wymienić się doświadczeniami. Powiedziałbym również, że jest mniejsza szansa na dogadanie się po angielsku z właścicielem, ale tutaj i tak nigdzie nie można się dogadać po angielsku. Niezależnie czy to restauracja, hotel, biuro kompanii transportowej, jednostki władające choćby koślawo tym językiem są rzadkością i rozmieszczone zupełnie losowo. Z reguły, gdy spyta się o angielski, usłyszy się, że kurdyjski, a po chwili, że również turecki. Języki te bardzo się różnią i Kurdowie zawsze z satysfakcją informują, jeśli władają nimi dwoma. To nic, że dla przeciętnego turysty nic to nie zmienia, to nie ich wina, że nie znamy żadnego z dwóch języków, który znają oni. Czasami warto jednak pytać, ponieważ Kurdowie dużo emigrują za pracą, nam na przykład nieoczekiwanie udało się dogadać po niemiecku u fotografa. Nie należy się również tym przerażać. Co prawda nie ułatwia to kontaktów, ale też ich nie uniemożliwia, ludzie są otwarci i chcą pomóc. Zdarza się, że po spytaniu o numer autobusu, który zawiezie nas w określone miejsce, przypadkowy zagadnięty przechodzień zacznie biegać i pytać innych, jakby to on sam wylądował gdzieś na końcu świata. Młody recepcjonista w hotelu, po kilku krótkich rozmowach na migi, wymienieniu zaledwie paru uśmiechów i wypiciu dwóch herbat, na trzeci dzień naszego pobytu postanowił obdarować nas prezentami w postaci zapalniczek z naszymi imionami. Takie i inne przyjemności ze strony miejscowej ludności spotykały nas codziennie.
Diyarbakir jest bardzo charakterystycznym miastem. Położone nad rzeką Tygrys, jego centrum otoczone zaś jest świetnie zachowanymi, starożytnymi murami z bazaltu. Miejscowi chwalili je mówiąc, że są to najwspanialsze starożytne mury po murze chińskim i rzeczywiście mają swój urok. Wewnątrz skupione są wszystkie interesujące miejsca, w tym dwunastowieczny, wielki meczet, twierdza i chrześcijańskie kościoły (chaldejski i ormiański). Te ostatnie były szczególnie interesujące. Małe i niepozorne, kryły się wśród zwartej zabudowy gdzieś za stalowymi bramami, w które o określonej porze trzeba zastukać, aby ktoś z wewnątrz Cię wpuścił. W pustych wnętrzach zaniedbanie i bieda aż kłuły w oczy, w jednym z nich ołtarz stanowiło niezręczne malowidło Jezusa na jakimś prześcieradle.. Dla człowieka wychowanego w Polsce był to widok niezwykły. Czuć było, że wyznawanie chrześcijaństwa nie jest tutaj ani łatwe, ani popularne. Na koniec nieodzowny był oczywiście napiwek dla odźwiernego.
Podczas spacerów należy liczyć się z tym, że gdy tylko zboczy się między osiedla, zostanie się otoczonym przez obdarte i krzykliwe dzieci. Początkowo jest to nawet sympatyczne, gdy jednak ich liczba zaczyna zbliżać się do dwudziestki, robi się nieswojo. Zaczynają być coraz śmielsze, obłapiają, chcą zwrócić na siebie uwagę, coś dostać, bardzo szybko zostaliśmy więc ogołoceni z patyczków po lodach (przy czym mój miał jakiś niezrozumiały napis, prawdopodobnie więc coś wygrywał;)). Do tego większość z nich jest nauczona krzyczeć do turystów „money, money!” i chęć wyrwania się na ruchliwą ulicę pojawia się nieodzownie. I nie jest to tylko dyskomfort, ponieważ dwie spotkane Polki takie dzieci okradły z aparatu fotograficznego – znów okazuje się, że biedne dzieci potrafią być gorsze od dorosłych...
Z Diyarbakir udaliśmy się dalej na wschód i mniej więcej połowie drogi, gdy nagle podniosłem głowę znad książki, za oknem zaskoczyła mnie nieśmiała zieleń, pokrywająca ziemię – zwiastun zmiany krajobrazu.
Dotarliśmy do Van, głównego miasta wschodniej części Kurdystanu, czyli historycznych ziem Wielkiej Armenii. Położone jest nad olbrzymim jeziorem Van, bardzo malowniczym i skrywającym wiele tajemnic – podobno na rozrzuconych po nim wysepkach znajduje się wiele pięknych budowli i skarbów. Niestety dostęp do nich jest bardzo trudny, ponieważ odległości są znaczne, a możliwości wypożyczenia motorówki ograniczone. Musieliśmy więc zadowolić się wizytą na najbliższej z wysp – Akdamar, na której dawno temu schronił się przed Arabami król Gagik I, władca królestwa Vaspurakan. Na miejscu zachował się jedynie piękny ormiański kościółek, daje on jednak wyobrażenie o tym, co mogą kryć pozostałe z wysp.
Miasto Van jest bardzo stare i posiada bogatą historię, będąc stolicą dawnej potęgi – państwa Urartu. Jednak poza nie do zdobycia w owych czasach twierdzą na wzgórzu nie zachowały się żadne zabytki. Pokonały je wiatry historii, których ostatnim większym podmuchem były okrutne rzezie Ormian sprzed blisko stu lat, w mieście do dziś widać ruiny zburzonych wtedy zabudowań. Dziś Van jest natomiast słynny ze swoich kotów. Doskonale przystosowały się one do panujących tutaj warunków (w Vanie temperatura jest średnio o 10 stopni niższa niż na zachodzie Turcji) i nabrały niezwykłych cech – są białe, głuche, uwielbiają pływać, a na dodatek mają różnokolorowe oczy – jedno brązowe, drugie niebieskie. Koty z Vanu są symbolem tego miasta, niestety, na wyginięciu. Choć wdrożony został plan ich ratowania, zobaczenie ich w naturze jest rzadkością, najczęściej zadowolić się trzeba okazami w klatkach, ze sztucznej hodowli (choć nam dopisało szczęście i spotkaliśmy również jednego prawdopodobnie dzikiego).
Pisząc o Kurdystanie, nie sposób nie wspomnieć o słynnych kurdyjskich śniadaniach. Składa się na nie talerz pomidorów, ogórków, cebuli, miodu, konfitury, twardego sera (podobnego do chudej, posłodzonej fety), naan (placka chlebowego), lub tandoori (słodki i kruchy chleb z pieca tandoor) i jest dla wszystkich ważnym posiłkiem. Często spotkać można również dolmę, czyli ryż z sosem pomidorowym, zawinięty w liście winorośli. Do wszystkiego obowiązkowo szklaneczka słodkiej herbaty – jest ona tutaj równie popularna, jak w krajach arabskich. Choć wszystko było pyszne, nie będę ukrywał, że brakowało nam zwykłego chleba. O razowym można było w ogóle zapomnieć, podobnie białym, a jedyne, co była szansa dostać poza wszechobecną naan, to drogi i niedobry chleb tostowy, z otwierających się tu i ówdzie sklepów Carrefour Express. Cóż, co kraj, to obyczaj.
Pewnym wyzwaniem jest zorientowanie się w Vanie w komunikacji minibusowej. Choć jest to dość niewielkie miasto, malutkie, nie wyróżniające się dworce rozsiane są w wielu miejscach i każda wycieczka rozpoczynała się w naszym przypadku od spaceru w poszukiwaniu właściwego. Choć wybraliśmy się jedynie w dwa miejsca tutejszą komunikacją, dworców odwiedziliśmy co najmniej sześć – najczęściej jest to po prostu małe podwórko na tyłach budynku, na którym stoi kilka białych Fordów Transitów (w Turcji jest duża fabryka tych aut i są one praktycznie monopolistą w zakresie przewozów minibusowych). Po drodze często spotkać można oznaki poparcia dla PKK i walki o niepodległość, na murach są mówiące o tym napisy, a ludzie pokazują palcami znak zwycięstwa mówiąc „PKK” lub „Ocalan” (przywódca tej partii, obecnie w więzieniu). Po wejściu na kolejny „dworzec”, na nasz widok zerwało się z siedzisk sześciu mężczyzn w różnym wieku, popijających dotąd leniwie herbatę obok nagrzanych słońcem czterech Transitów. Od razu nas otoczyli z uśmiechami i zaciekawieniem, a po usłyszeniu dokąd chcemy jechać, kazali usiąść i wypić herbatę. Choć żaden z nich nie mówił po angielsku, a w pobliżu nie było nikogo poza nimi, czuć było wesołość i podniecenie – byliśmy prawdziwą atrakcją. Na migi wymienialiśmy się uprzejmościami, robiąc im zdjęcia aparatem cyfrowym (prosili o to bezustannie, chcąc się po prostu zobaczyć na wyświetlaczu) i nie bardzo wiedzieliśmy co dalej. Po około 30 minutach wrócił jeden z mężczyzn, poczęstował nas papierosami, spytał niezrozumiale o kilka rzeczy, kazał zrobić zdjęcie i zaprosił do jednego z aut, do którego nie wiadomo skąd skombinował w międzyczasie paru innych pasażerów. Ja, jako mężczyzna, dostałem honorowe miejsce z przodu, dziewczyny musiały usiąść w ostatnim rzędzie. Zaoferowano mi nawet poprowadzenie auta samemu do celu, na to jednak zabrakło mi odwagi, wobec faktu, że nie znałem drogi a komunikacja była tak utrudniona.
Wreszcie ruszyliśmy z wyraźnie dumnym z naszego towarzystwa kierowcą i szybko zorientowaliśmy się w jeszcze jednym powodzie, dla którego miałem siedzieć z przodu. W Kurdystanie bowiem przy drogach znajduje się wiele wojskowych kontroli, które gdy tylko widziały białą twarz turysty w busiku, puszczały bez słowa dalej, nim zdążaliśmy się zatrzymać. Kontrole te bywają różne. Szczególnie uciążliwe są, gdy próbuje się podróżować samemu, na przykład rowerem lub pieszo. W takiej sytuacji trzeba być przygotowanym na dokładną kontrolę bagażu, dokumentów i mnóstwo pytań, bowiem nie jest tutaj mile widziane „włóczenie się” – jeśli są autobusy, to czemu miałbyś podróżować inaczej? Gdy jednak jedzie się już autobusem, w przypadku małego autka ani razu nas nie zatrzymano, a w przypadku dużego autokaru, w którym nie było nas z daleka widać, skontrolowano jedynie dokumenty wszystkim pozostałym pasażerom, oraz pokazowo otwarto luk bagażowy na jakieś pół minuty. Jednocześnie obok stał podobny autokar bez zagranicznych turystów, w którym pasażerowie byli przeszukiwani, oraz kazano im otwierać torby wyciągnięte z luku...
Miejscem, do którego zmierzaliśmy, był Hosap. Aby do niego dotrzeć, ruszyliśmy falującą drogą w kierunku Hakkari, miasta i regionu, które jest chyba ostatnim niebezpiecznym w Kurdystanie. Skupia się tam podejrzany handel z pobliskim Iranem i Irakiem, w tym ten najbardziej dochodowy, czyli przemyt narkotyków – jedno z tamtejszych miasteczek słynie z tego, że ponoć jest w nim zarejestrowana największa liczba Mercedesów w całej Turcji. Przed samą granicą z Iranem, droga kończy się zaś dwunastopasmową autostradą, wybudowaną przez USA jako pas startowy, na potrzeby operacji uwolnienia zakładników z ambasady w Teheranie pod koniec lat 70-tych. My wysiedliśmy jednak w połowie drogi, gdy ukazała nam się majestatyczna twierdza stojąca na samotnej, stromej skale.
To właśnie Hosap, czyli późnośredniowieczna twierdza kurdyjskiego beja. Ponieważ nie jest udostępniona zwiedzającym, postanowiliśmy obejść ją po prostu dookoła. Po chwili jednak z kilku małych domków w pobliżu wybiegła do nas kilkuletnia dziewczynka krzycząc „czaj, czaj!” i postanowiliśmy skorzystać z tego, drugiego już dziś, zaproszenia na herbatę. Na małym tarasiku rozłożony był jedyny posiadany dywan, na którym siedziała cała rodzina – ojciec, matka i trzy córki, zapraszający, abyśmy usiedli obok. Zdjęliśmy obowiązkowo buty, nalano nam herbaty, padły pytania skąd jesteśmy i czy rozmawiamy po kurdyjsku, po czym nastała cisza. Ciszę tę przerywało od czasu do czasu dolewanie nam herbaty, oraz nawet nie nachalne próby sprzedania jakiejś chusty. Atmosfera ta uznana u nas byłaby za krępującą, szczególnie, że spędziliśmy tak ze dwie godziny. Tymczasem w tym przypadku, po prostu się siedziało, bez żadnego rozmyślania o niezręczności. Długie chwile ciszy były idealne, by pan domu spoglądał gdzieś w dal, za horyzont, a jego córki badały nas nieśmiało wzrokiem i czuwały, czy nie mamy pustych szklanek. Nie szkodzi, że to nie miało żadnego celu, czy wszystko musi mieć cel? Kurdowie bardzo lubią gości i niewątpliwie sprawialiśmy im przyjemność, siedząc z nimi, coś się dzięki nam wydarzyło w tym dniu.
Wreszcie, po obowiązkowej, wspólnej fotografii, ruszyliśmy w kierunku bram twierdzy. Spod niej akurat ruszyła furgonetka, która mijając nas zatrzymała się, a z szoferki bez słowa wysunęła się ręką z kluczykiem. Ze zdziwieniem przyjęliśmy kluczyk, mówiąc po turecku, że spędzimy tutaj jedną godzinę i auto odjechało. Tylko do czego ten kluczyk? Oczywiście, do wielkiej, żelaznej bramy twierdzy! Ci ludzie okazali się małą grupą archeologów, którzy rozpoczynali tutaj prace restauracyjne. W ten sposób, na godzinę staliśmy się właścicielami zamku w gościnnym Kurdystanie. Wewnątrz murów zachowało się niewiele, a pod nogami rozrzucone było mnóstwo kawałków glinianych naczyń. Fascynująca była jednak surowa panorama, rozciągająca się wokół, dająca wrażenie bycia na końcu świata.
Kurdystan okazał się wspaniałym i nieprzeciętnie gościnnym miejscem. Nie potwierdziły się żadne z dramatycznych wieści o dzieciach biegających z karabinami, zamieszkach i innych niebezpieczeństwach. Oczywiście, lepiej nie drążyć drażliwych kwestii politycznych, ani szukać kłopotów wałęsając się po slumsach, ale to dotyczy chyba każdego miejsca na świecie. Kurdystan wciąż jest bardzo biednym i nie odkrytym przez kapitał miejscem, pełnym niepowtarzalnego, środkowo azjatyckiego klimatu. Klimatu, który przekona Cię, że to nie jest po prostu wschodnia część Turcji, to coś znacznie więcej.