Łukasz Kobeszko: Kolorowa rewolucja już była
Wyniki wyborów prezydenckich w Iranie pokazują, że większość obywateli tego kraju nie chce rezygnować z kursu wytyczonego przed 30 laty przez rewolucję Chomeiniego, a decydującym czynnikiem sprawczym perskiej polityki wciąż pozostają masy ludowe, a nie teherańskie salony.
Śledząc przekazy globalnych stacji telewizyjnych z powyborczych zamieszek w Teheranie oraz pojawiające się na paskach najświeższych wiadomości oświadczenia zwolenników Mir-Husseina Musawiego o rzekomym sfałszowaniu przez władze wyników ubiegłosobotniej elekcji, wielu mieszkańców Zachodu, a w szczególności Europy Środkowej mogłoby pomyśleć, że na ulicach irańskiej stolicy rodzi się ruch przypominający gruzińską Rewolucję Róż lub "pomarańczowe" protesty u naszych wschodnich sąsiadów pod koniec 2004 roku. Prawie każdy element ostatnich wydarzeń w Iranie wydaje się do takich porównań pasować - biegnące alejami miasta grupy młodych demonstrantów, transparenty, przepychankl z policją, płonące samochody. Nawet uczestnicy zamieszek skrzykują się w podobny sposób, jak jesienią 2003 i 2004 w Tbilisi i Kijowie - poprzez smsy i portale internetowe. Do całkowitej analogii powyższych porównań brakuje jeszcze tylko miasteczka namiotowego na głównej teherańskiej arterii - Alei Pasdaran, której nazwa upamiętnia bojowników Armii Strażników Rewolucji (per. pasdarów).
Prawdziwa rewolucja
Gdyby porwani tymi opisami sympatycy "demokratycznych rewolucji" na całym świecie pośpiesznie rozpoczęli już szycie szalików w zielonych barwach kampanii Musawiego i obmyślanie scenariuszy manifestacji pod irańskimi placówkami dyplomatycznymi, muszę ich bardzo rozczarować. Rzeczywista, i w dodatku "kolorowa" - zielona rewolucja już się w Iranie odbyła i to dokładnie przed 30 laty. To wówczas, w styczniu 1979 roku Persowie pokazali czerwoną kartkę autorytarnemu reżimowi szacha Mohammada Rezy Pahlaviegio. Przez ponad ćwierć wieku żelaznymi i dalekimi od choćby minimalnych demokratycznych standardów ręką, wspomaganą przez tajną policję polityczną SAVAK, władał on życiem i śmiercią milionów Irańczyków. Za jego rządów kobiety na ulicach Teheranu mogły nosić minispódniczki i mężczyźni nieskrępowanie popijać alkohol, a na ulicach pojawiły się nowoczesne zachodnie samochody. W tym samym jednak czasie, w więzieniach ginęli torturowani często w najbardziej przemyślny i okrutny sposób, przeciwnicy polityczni władz. W połowie lat 70. na gazety muzułmańskie i lewicowe nałożono ścisłą cenzurę. Podczas gdy większość Irańczyków żyła w urągających warunkach bytowych, bez dostępu do bieżącej wody i sanitariatów, szach organizował wielkie uroczystości z okazji 2500 tysiąca lat istnienia Cesarstwa Perskiego, na które przeznaczono ponad 100 mln dolarów. Rosło bezrobocie i wyprzedaż majątku narodowego. Wojsko i siły bezpieczeństwa bez oporów strzelały też do protestujących tłumów. Podczas demonstracji w mieście Kum w obronie atakowanego przez pozostającego wówczas na emigracji we Francji duchowego prasę przywódcy irańskich muzułmanów ajatollaha Chomeiniego na początku 1978 roku zginęło od kul żołnierzy ponad 70 osób. Miesiąc później, w czasie studenckich manifestacji w Tabrizie, siły szacha zabiły ponad 100 studentów. We wrześniu 1978 roku szach wprowadził w kraju stan wojenny. Do rozbicia demonstracji w stolicy, 8 września tego samego roku władze użyły czołgów, artylerii oraz lotnictwa. W masakrze, nazywanej później Czarnym Piątkiem zginęło kilkuset protestujących. Na kilka tysięcy ofiar historycy Iranu szacują także ofiary demonstracji stłumionych przez reżim Pahlaviego w latach 60. Jakże obrazy te kontrastują z pokazywanych na ekranach całego świata ostatnich teherańskich powyborczych zamieszek i wezwaniami przedstawicieli obozów Ahmadineżada i Musawiego do ostudzenia politycznych emocji!
Rzeczywista demokracja
Zwycięstwo ogólnonarodowego ruchu rewolucyjnrgo pod zielonym sztandarem Proroka w 1979 roku, wbrew wszechobecnemu w myśleniu Zachodu stereotypowi o "fanatycznym reżimie religijnym ajatollahów", realnie przyniosło Irańczykom jeden z najbardziej demokratycznych modeli sprawowania władzy na całym Bliskim Wschodzie. Porewolucyjną moblilizację i nabieranie demokratycznej świadomości przez szerokie rzesze społeczeństwa tego kraju znakomicie pokazał w swoich dwóch, zapomnianych już dzisiaj książkach "Rewolucja w imię Allacha" oraz "Byłem gościem Chomeiniego" Wojciech Giełżyński, znakomity dziennikarz i reportażysta. W spisywanych na gorąco relacjach i refleksjach (książki ukazały się w 1979 i 1981 roku) dobitnie widać, jak wraz z rewolucją islamską w zyciu Iranu pojawił się pluralizm polityczny, wielość poglądów i nurtów myślenia. Giełżyński opisywał, jak w pierwszych latach po rewolucji Teheran i inne większe irańskie miasta zalały gazety najróżniejszych opcji politycznych - od konserwatystów, religijnych fundamentalistów i nacjonalistów, po islamskich socjalistów, marksistów, a nawet maoistów. W tamtych gorących latach Teheran aż kipiał od manifestacji ulicznych, wieców i pochodów, które często, z uwagi na gorący, południowy temperament Persów kończyły się zamieszkami. Po raz pierwszy tysiące i miliony Irańczyków zamieszkujących biedne slumsy w wielkich miastach i małe wsie poczuło, że zostali włączeni w proces rządzenia krajem, a ich wrzucony do wyborczej urny głos został oddany na konkretnych kandydatów, przedstawiających konkretne oferty programowe. Iran już 30 lat temu dokonał więc reform do dzisiaj niemożliwych w wielu cieszących się tak dobrymi stosunkami z Zachodem krajach regionu, gdzie od dziesięcioleci niepodzielnie rządzą ci sami przywódcy. Uzyskują oni ponad 95 proc. głosów w powszechnych "wyborach" i często nie przebierają w środkach w walce z wciąż nielicznymi politycznymi rywalami. To nie gdzie indziej jak tylko w Iranie, w 1997 roku wiceprezydetem została kobieta - Masumeh Ebtekar, która w dodatku rok później, w przemówieniu z okazji Międzynarodowego Dnia Kobiet upomniała się o los Afganek znajdujących się pod opresją rządzących wówczas w Kabulu Talibów. Biorąc nawet pod uwagę oryginalną specyfikę irańskiego systemu politycznego, gdzie prezydent dysponuje uprawnieniami przypominającymi prerogatywy premiera w krajach zachodniej demokracji parlamentarnej, jest on najbardziej przejrzystym i demokratycznym konstruktem politycznym na Bliskim Wschodzie, a zakres swobody debaty politycznej jest w Teheranie o lata świetlne większy od, dajmy na to, Syrii bądź Egiptu. Podobnie rzecz się ma z niezależnym kursem polityki zagranicznej wybranej przez porewolucyjny Iran, zorientowanym na współpracę z krajami rozwijającymi się (dzisiaj głównie z Ameryką Łacińską i Afryką) oraz wsparciem dla bliskowschodnich ruchów narodowyzwoleńczych. Ten kierunek, o którym przedrewolucyjne państwo szacha i tak wiele krajów regionu znajdujących się w "sojuszu strategicznym" z wielkimi potęgami świata wciąż może tylko pomarzyć.
Niezmienne zasady
We wspomnianych wyżej książkach Wojciech Giełżyński pokazał również europejskiemu czytelnikowi całą paletę poglądów, idei i postaw kierownictwa irańskiej rewolucji, które nigdy nie było monolitem. Pomimo jednak tych różnic, niemal wszyscy z polityków, którzy weszli na irańską scenę polityczną dzięki rewolucji 1979 roku zgadzali się co do konieczności budowy modelu gospodarczego odległego zarówno od wzorów liberalnego kapitalizmu i modelu kolektywnego, jak i prowadzenia polityki zagranicznej, która umocniłaby niezależną i liczącą się pozycję kraju na arenie międzynarodowej. Nad zapewnieniem trwałości tych pryncypiów czuwa co prawda duchowy przywódca irańskich szyitów, lecz prezydenci kraju - począwszy od pierwszego cywilnego przywódcy Abolhassana Banisadra, poprzez konserwatywnych prezydentów Alego Chamenei (obecnego ajatollaha kraju), Haszemiego Rafsandżaniego, liberalnego Mohammada Chatamiego i w końcu Mahmuda Ahmadineżada, wnoszą własny styl i koloryt kierowania rządem. Prezydenci republiki nigdy nie starali się naruszać istniejącego w kraju konstytucyjnego status quo. W sensie ustrojowym więc, dwie kadencje poprzedniego prezydenta Chatamiego (1997-2005) nie charakteryzowały się diametralnymi różnicami. Podobnie wygląda w tej układance pozycja samego kontrkandydata Ahmadineżada, Mir-Husseina Musawiego, postrzeganego przez Zachód jako liberała. W latach 1981-89 pełnił on funkcję premiera kraju (w 1989 roku dokonano niewielkich zmian w konstytucji, które zniosły urząd szefa rządu) i co ciekawe, w pełni respektował i popierał ustrojowe pryncypia Republiki Islamskiej.
Bliskowschodni Chavez?
Wydaje się jednak, że wybrany na drugą kadencję prezydencką Mahmud Ahmadineżad prowadził najbardziej aktywną politykę ideową spośród swoich pięciu dotychczasowych poprzedników. Doszedł do władzy nie w wyniku poparcia teherańskiego salonu i bogatych warstw społecznych, lecz głosami zwykłych Irańczyków, szczególnie członków biedniejszych dzielnic miast i prowincji. Tych, którym zielona rewolucja sprzed 30 lat dała poczucie uczestnictwa w życiu społeczno-politycznym i godności wobec świata. Nie zapominał o swoich wyborcach nie tylko podczas kampanii, ale w czasie wszystkich czterech lat prezydentury, każdego niemal tygodnia odwiedzając zapomnianą przez zainteresowaną wyłącznie swobodami obyczajowymi część zachodniej i miejscowej opinii publicznej. Ahmadineżad nie rezygnował również z tego, aby głos Iranu słyszalny był w większości debat o charakterze globalnym. Niestety, światowe media zbyt rzadko (by nie powiedzieć prawie wcale) zastanawiały się nad słowami prezydenta. W treści swoich wystąpień na forum Zgromadzenia Ogólnego ONZ, w posłaniu do Amerykanów z 2006 roku, o rok późniejszym liście do papieża Benedykta XVI czy też wielokrotnych życzeniach do chrześcijan z okazji Świąt Bożego Narodzenia, wzywał do wzajmenego poszanowania, dialogu kultur oraz budowy wielobiegunowego świata równych i wolnych narodów. Podobny charakter miało wystąpienie Ahmadineżada na forum genewskiej Konferencji Przeglądowej ONZ na temat Deklaracji z Durbanu Przeciwko Rasizmowi, Dyskryminacji Rasowej i Związanej z Nimi Nietolerancji w kwietniu br. Irański prezydent wezwał w nim do tworzenia nowego światowego ładu gospodarczego opartego na sprawiedliwym podziale dóbr i solidarności z biednymi krajami Południa. Ład taki mógłby być znakomitym panaceum na obecny, globalny kryzys. W poglądach tych, Mahmud Ahmadineżad zyskuje coraz więcej sojuszników w Trzecim Świecie, a z samym Hugo Chavezem, również popieranym przez biedniejsze warstwy społeczneństwa, wiąże go intensywny sojusz polityczny.
Irańczycy nie chcą rezygnować z tego, co zbudowali w wyniku postępowej, zielonej rewolucji. Symbolem kontynuacji tej polityki jest Mahmud Ahmadineżad, ale też sam Mir-Hossein Musawi, do którego nagle Zachód zapałał tak wielką sympatią, nigdy nie obiecywał demontażu irańskiego porządku. Kolorowej rewolucji w Teheranie nie będzie. Irańska rewolucja pod zielonym sztandarem trwa od 30 lat i ma się dobrze...
Portal Spraw Zagranicznych pełni rolę platformy swobodnej wymiany opinii - powyższy artykuł wyraża poglądy autora.