Portal Spraw Zagranicznych psz.pl




Portal Spraw Zagranicznych psz.pl

Serwis internetowy, z którego korzystasz, używa plików cookies. Są to pliki instalowane w urządzeniach końcowych osób korzystających z serwisu, w celu administrowania serwisem, poprawy jakości świadczonych usług w tym dostosowania treści serwisu do preferencji użytkownika, utrzymania sesji użytkownika oraz dla celów statystycznych i targetowania behawioralnego reklamy (dostosowania treści reklamy do Twoich indywidualnych potrzeb). Informujemy, że istnieje możliwość określenia przez użytkownika serwisu warunków przechowywania lub uzyskiwania dostępu do informacji zawartych w plikach cookies za pomocą ustawień przeglądarki lub konfiguracji usługi. Szczegółowe informacje na ten temat dostępne są u producenta przeglądarki, u dostawcy usługi dostępu do Internetu oraz w Polityce prywatności plików cookies

Akceptuję
Back Jesteś tutaj: Home

Łukasz Wróbel: Walutowy wyścig na samo dno


23 wrzesień 2010
A A A

Kilka azjatyckich banków centralnych w ostatnich dniach odwróciło się od dolarów. Interwencje walutowe Japonii czy Szwajcarii przyczyniają się do spadku zaufania do papierowych pieniędzy. Czy to pierwszy zwiastun nadciągającego kryzysu walutowego?

Amerykanie, Japończycy i Szwajcarzy ostatnio robią wszystko, co tylko leży w mocy ich banków centralnych i polityków, aby osłabić własne waluty i poprawić w ten sposób konkurencyjność firm żyjących z eksportu. Bank Japonii zwiększył budżet na zakup obligacji i zapowiedział aktywne przeciwdziałanie deflacji, a gdy to nie pomogło, przystąpił do bezpośredniej wyprzedaży jenów na rynku walutowym. Kilka dni później w podobny sposób zmniejszyć wartość własnej waluty usiłował Szwajcarski Bank Narodowy. Co ciekawe, Amerykanie z Timothym Geithnerem na czele, nie krytykują takich poczynań rozwiniętych gospodarek, ale za to nie pozostawiają suchej nitki na chińskich władzach, które skutecznie nie dopuszczają do zbyt szybkiego osłabienia dolara względem juana.

Od częściowego uwolnienia kursu juana względem dolara w sierpniu 2010 roku, chińska waluta umocniła się o mniej niż 2 proc., co według Geithnera jest nieuczciwą walką Chin o utrzymanie konkurencyjnej przewagi eksporterów zalewających świat tanimi produktami. Fakt, że banki centralne z USA, Japonii czy Szwajcarii uczestniczą obecnie w swoistym wyścigu o sprowadzenie kursów własnych walut na jak najniższe poziomy, co mocno niepokoi resztę świata, która do tej pory uznawała jeny, franki i dolary za bliskie synonimy stabilności, przewidywalności i ochrony kapitału. W praktyce prowadzi to do konfliktu interesów pomiędzy krajami posiadającymi wysokie rezerwy walutowe, czyli w obecnych warunkach głównie rynkami wschodzącymi z Chinami, Indiami czy Brazylią na czele, a rządami zadłużonych po uszy największymi gospodarkami świata, które ledwo nadążają za zmianami cywilizacyjnymi. Jeśli połączyć ze sobą kilka pozornie niezależnych wydarzeń z ostatnich tygodni, można dojść do wniosku, że szybko powiększa się grono banków centralnych oraz innych instytucji finansowych nie godzących się na psucie głównych walut rezerwowych.

Do zobaczenia na dnie

Według niektórych, zbiorowa dewaluacja walut jest grą o sumie zerowej, tzn. jeśli jedna waluta traci na wartości, inne stają się relatywnie mocniejsze, więc ostatecznie strata jednych jest korzyścią innych. Być może powyższe stwierdzenie mogło by nawet pretendować do tytułu banału miesiąca, ale obecnie sytuacja jest bardziej skomplikowana, niż może się wydawać. Jeśli do Fedu, Banku Japonii i Szwajcarskiego Banku Narodowego, postanowią wkrótce dołączyć Bank Anglii i Europejski Bank Centralny (co łatwo można sobie wyobrazić, biorąc pod uwagę eksportowy profil gospodarek ciągnących strefę euro), wówczas możliwe, że w ujęciu nominalnym nie dostrzeżemy jakichkolwiek zmian kursów. Przykładowo, gdy amerykański bank centralny zwiększy podaż pieniądza o 10 proc., co w założeniu powinno osłabić dolara, Bank Japonii będzie musiał przelicytować swoich konkurentów i aby zbić w dół kurs jena względem dolara przynajmniej o 1 proc., powinien zwiększyć podaż pieniądza o więcej niż 11 proc.

Jak nie trudno domyślić się, gdy każdy z największych graczy chce „zeszmacić” własną walutę, wówczas kursy względem innych walut przestają odzwierciedlać rzeczywistość. To nie przypadek, że od kilku miesięcy na świecie ceny akcji poruszają się w trendzie bocznym, natomiast drożeje większość namacalnych surowców i towarów rolnych, a złoto jest najdroższe w historii. W ciągu ostatnich trzech miesięcy (do 22 września 2010 roku) pszenica podrożała o 58 proc., cukier o 50 proc., kukurydza o 45 proc., a co najmniej 12 proc. w górę poszły ceny: srebra, soi, ryżu, kawy czy miedzi. Mimo to wzrostu inflacji w USA nie odnotowano.

Lekarstwo na deflację

Historia pokazuje, że osłabienie waluty, chociaż prowadzi do szeregu poważnych problemów, często rozwiązuje inne (i to te, które obecnie są największą bolączką USA). W latach 30. XX wieku, kiedy wszystkie możliwe sposoby na zwalczenie deflacji zawiodły, Franklin Delano Roosevelt, naśladując Wielką Brytanię, doprowadził do dewaluacji dolara o ok. 40 proc. względem złota w latach 1933-34. Osiągnięto to głównie przez zwiększenie podaży pieniądza, zakupy i konfiskatę złota. Inflacja CPI w Stanach Zjednoczonych wzrosła z -10,3 proc. w 1932 roku, do -5,1 proc. w roku 1933, a rok później powróciła do normalnych poziomów i wyniosła 3,4 proc. Gospodarka zaczęła się rozwijać, a rok 1934 na rynku akcji był jednym z najlepszych w historii.

W swoim wykładzie z 2002 roku, zatytułowanym „Deflacja: jak upewnić się, że nie wystąpi tutaj”, Ben Bernanke wskazał, że gdy zerowe stopy procentowe i ilościowe luzowanie polityki pieniężnej nie działają (np. jak za Roosevelta), wartość waluty może zostać obniżona przez zwiększenie podaży pieniądza i zakup innych aktywów niż krajowe obligacje. Inwestorzy na świecie być może jeszcze nie uwzględniają takiego scenariusza, ale można sobie wyobrazić, że Fed zmuszony do skorzystania z rozwiązania ostatniej szansy (wydawania dolarów za granicą), zacznie wymieniać je na surowce albo obligacje nie amerykańskiego rządu, ale np. Irlandii czy Grecji.

Obligacje w juanach

Wracając ze sfery domysłów i przypuszczeń do faktów, widzimy, że niektóre banki centralne, zwłaszcza z azjatyckich rynków wschodzących, nie pozostają bierne wobec psucia podstawowych walut rezerwowych. Kilka dni temu reporterzy dziennika The Financial Times informowali, że Malezja (wraz z innymi mniejszymi bankami centralnymi) zaczęła kupować chińskie obligacje denominowane w juanach. To bezprecedensowy krok w kierunku dywersyfikacji rezerw walutowych przez bank centralny oraz upowszechnienia chińskiej waluty wśród zagranicznych partnerów. Według Dariusza Kowalczyka z Credit Agricole, jest to wyraz wzrostu zaufania do chińskiej waluty i początek efektu domina. Najpierw od dolarów zaczną się odwracać najbliżsi partnerzy Chin, a później tym tropem prawdopodobnie pójdą inne państwa.

Malezyjski bank centralny nie skomentował tego posunięcia, ani nie ujawnił, jaką część rezerw wycenianych na 100 mld USD ulokował w chińskie papiery. Chiny w sierpniu 2010 roku otworzyły dostęp do międzybankowego rynku obligacji dla kilku zagranicznych banków centralnych poprzez linie swapowe o łącznej wartości 120 mld USD. W ubiegłym miesiącu chińskie władze zapewniły, że wkrótce podobne możliwości otrzymają dwa zagraniczne banki Citigroup i HSBC, zatem można przypuszczać, że właśnie obserwujemy formowanie się kuli śniegowej, która za kilka miesięcy może wywołać na rynkach finansowych prawdziwą lawinę i zmianę wielu paradygmatów. Od 2008 roku Chiny zawarły porozumienia mające upowszechnić juana z następującymi państwami: Argentyna, Białoruś, Hong Kong, Islandia, Indonezja, Malezja, Singapur i Korea Południowa. O ile obecność w tym gronie Białorusi i Islandii jest dużym zaskoczeniem, to rola pozostałych partnerów, zwłaszcza Indonezji i Singapuru, nie może być bagatelizowana przez inwestorów śledzących trendy na rynkach wschodzących.

Ucieczka w złoto

Innym przykładem reakcji na osłabianie głównych walut rezerwowych jest gromadzenie złota. W ostatnich dniach Bangladesz, kupując od Międzynarodowego Funduszu Walutowego 10 ton złota dołączył do grona innych banków centralnych szukających wiarygodnej ochrony rezerw. Kiedy w 2009 roku MFW zapowiedział, że w celu pozyskania środków na ratowanie zadłużonych gospodarek sprzeda 400 ton złota, część ekspertów prognozowała koniec wieloletniego trendu wzrostowego. W normalnych warunkach taki szok podażowy sprowadziłby szybko w dół cenę złota, ale banki centralne rynków wschodzących błyskawicznie wchłonęły ponad połowę dostępnych zapasów. W październiku 2009 roku Indie, Sri Lanka i Mauritus kupiły od MFW 212 ton złota, po czym fundusz zapowiedział, że pozostałe ok. 191 ton wystawi na sprzedaż w lutym 2010 roku. W kilka miesięcy później poinformowano, że po rynkowych cenach od lutego do czerwca MFW sprzedał kolejne 89 ton złota. We wrześniu 2010 roku cena złota pokonała poziom 1290 USD i znalazła się najwyżej w historii, co z punktu widzenia MFW jest dobrym momentem do upłynnienia pozostałych kilkudziesięciu ton kruszcu. Z najnowszego raportu Wold Gold Council wynika, że popyt na złoto generują obecnie przede wszystkim instytucje finansowe i inwestorzy, którymi kieruje chęć uniezależnienia się od wahań kursów dolara, jena, franka czy możliwego kryzysu walutowego.

Podsumowując, z różnych rynków płyną podobnie niepokojące sygnały. Inwestorzy tracą cierpliwość i odwracają się od papierowych pieniędzy podatnych na manipulację banków centralnych. Dewaluacja jednej waluty względem innych może rozwiązać problem deflacji, ale jeśli wszyscy najwięksi gracze stosują podobną strategię, wówczas trudno przewidzieć, co mogłoby powstrzymać kryzys zaufania i utratę realnej siły nabywczej przez papierowe dolary i resztę rezerwowych walut.