Portal Spraw Zagranicznych psz.pl




Portal Spraw Zagranicznych psz.pl

Serwis internetowy, z którego korzystasz, używa plików cookies. Są to pliki instalowane w urządzeniach końcowych osób korzystających z serwisu, w celu administrowania serwisem, poprawy jakości świadczonych usług w tym dostosowania treści serwisu do preferencji użytkownika, utrzymania sesji użytkownika oraz dla celów statystycznych i targetowania behawioralnego reklamy (dostosowania treści reklamy do Twoich indywidualnych potrzeb). Informujemy, że istnieje możliwość określenia przez użytkownika serwisu warunków przechowywania lub uzyskiwania dostępu do informacji zawartych w plikach cookies za pomocą ustawień przeglądarki lub konfiguracji usługi. Szczegółowe informacje na ten temat dostępne są u producenta przeglądarki, u dostawcy usługi dostępu do Internetu oraz w Polityce prywatności plików cookies

Akceptuję
Back Jesteś tutaj: Home Opinie Polityka Maciej Konarski: Przekleństwo półśrodków

Maciej Konarski: Przekleństwo półśrodków


24 październik 2009
A A A

Aby spacyfikować rebeliantów Hutu z wschodniego Konga, należało skłonić ich do rozmów lub uderzyć ze wszystkich sił. Walcząc z nimi na pół gwizdka jedynie skomplikowano sytuację w regionie, a najwyższą cenę za tą fuszerkę zapłacili rzecz jasna bezbronni cywile.

Image
Bojownicy FDLR
Od stycznia kongijska armia rządowa wspierana przez „błękitne hełmy” z kontyngentu sił pokojowych ONZ (MONUC) prowadzi w przygranicznych prowincjach Północne i Południowe Kiwu działania wojenne przeciw „Demokratycznym Siłom Wyzwoleńczym Rwandy” (FDLR) – partyzanckiemu ugrupowaniu złożonemu z członków plemienia Hutu z sąsiedniej Rwandy. 13 października opublikowany został raport koalicji 84 organizacji pozarządowych, podsumowujący humanitarne rezultaty tej operacji. Dokument nie pozostawia najmniejszych wątpliwości, że rezultaty tej operacji można w najlepszym razie określić mianem fuszerki. Po 10 miesiącach walk siły FDLR nie zostały w jakiś poważny sposób nadszarpnięte, co więcej  w odwecie za działania sił rządowych rebelianci masowo mordują i gwałcą miejscowych wieśniaków. Zdemoralizowana i słabo wyszkolona armia rządowa nie ustępuje im okrucieństwem, również prześladując cywilów, dla których obrony rzekomo walczy w Kiwu. Rezultaty są tragiczne, z rąk żołnierzy obydwu stron zginęło już ponad 1000 cywilów, a blisko 900 000 musiało uciekać ze swych domów. Zgwałconych zostało - i to tylko według oficjalnych statystyk - blisko 7000 kobiet i dziewcząt. Podobnie ponury obraz wysnuwa się z raportu Philipa Alstona, specjalnego sprawozdawcy ONZ ds. pozasądowych egzekucji.

Wschodnie prowincje Demokratycznej Republiki Kongo pogrążone są w konflikcie już od 15 lat. Walki raz się tam nasilają, a raz przycichają; zmieniają się lokalne sojusze i polityczne konstelacje ale region ten niezmiennie pozostaje istnym conradowskim „jądrem ciemności”. Stałym elementem konfliktu pozostaje również obecność w Kiwu ruandyjskich Hutu – przez którą zresztą zaczął się cały ten koszmar.

Czynnik destrukcji

Pierwszy raz rebelianci z plemienia Hutu pojawili się we wschodnim Kongu latem 1994 r. Słowo rebelianci może być tu jednak nieco mylące, gdyż jeszcze kilka miesięcy wcześniej stanowili oni w swej ojczystej Rwandzie kastę rządzącą. Przegrana wojna domowa sprawiła jednak, że zarówno prości Hutu jak i ludzie związani z dawnymi elitami władzy rozpoczęli masowy eksodus do sąsiedniego Konga (który nosił wówczas nazwę Zairu), chroniąc się tam przed zwycięską ofensywą partyzantów z Ruandyjskiego Frontu Patriotycznego (RPF), pałających żądzą zemsty za śmierć 800 tysięcy swych rodaków z plemienia Tutsi, których wymordowano wiosną 1994 r. podczas osławionego ruandyjskiego ludobójstwa.

Image
Kivu - rok 1994
W przygranicznych prowincjach Północne i Południowe Kiwu znalazło się wówczas blisko 2 miliony uchodźców z Rwandy, którzy stłoczeni w prymitywnych obozach w kongijskich górach i dżunglach marli tysiącami z głodu i chorób. Obok Bogu ducha winnych wieśniaków uciekających przed wojną, we wschodnim Kongu pojawiło się jednak wielu członków dawnej ruandyjskiej armii i bojówek „Interahamwe” splamionych udziałem w ludobójstwie. Korzystając z cichego wsparcia Francji i, nieco bardziej ostentacyjnego, ze strony zairskiego rządu, eks-żołnierze i bojówkarze przejęli ścisłą kontrolę nad obozami dla uchodźców, całkowicie przejmując w swoje ręce dystrybucję pomocy humanitarnej dostarczanej w dobrej wierze przez organizacje międzynarodowe. Dzięki temu mogli przystąpić do reorganizacji swych sił i budowy kilkudziesięciotysięcznej partyzanckiej armii (nazwanej „Zgromadzeniem demokratycznym dla Rwandy”, RDR), na czele której zamierzali wrócić do ojczyzny. Bojownicy Hutu rozpoczęli rychło pierwsze przygraniczne rajdy.

Nowy rząd Rwandy z coraz większym niepokojem obserwował rozwój sytuacji w Kiwu. Trudno zresztą by jakikolwiek rząd reagował spokojnie na wieść o tworzeniu się pod jego bokiem wrogiej rebelianckiej armii – zwłaszcza jeśli zdobytą zbrojnie władzę sprawowałby od niedawna, i to w imieniu zaledwie 15 proc. społeczeństwa (bo taki odsetek mieszkańców Rwandy stanowiło plemię Tutsi). Co więcej, masowy eksodus Hutu do wschodnich prowincji Konga zachwiał kruchą etniczną równowagą tamtego regionu. Przybysze przy otwartym poparciu rządu w Kinszasie zaczęli prześladować zamieszkujący Zair lud Banyamulenge („Ludzie z gór”), kongijski odłam ich odwiecznego wroga - plemienia Tutsi. Banyamulenge pojawili się we wschodnim Kongo dopiero w XIX wieku, gdy belgijscy kolonizatorzy sprowadzili ich do pracy w tamtejszych kopalniach, z tego też powodu zawsze byli traktowani przez pozostałych mieszkańców Konga jako „obcy”. Teraz zairski rząd planował przy pomocy ruandyjskich Hutu wypędzić wszystkich Banyamulenge. Mnożyły się mordy i napady.

Konieczność obrony prześladowanych rodaków i zlikwidowania zagrożenia ze strony pogrobowców ludobójczego reżimu, została uznana przez rząd w Kigali za znakomite casus belli. Gdy zagrożeni zagładą Banyamulenge chwycili za broń, Rwanda przy wsparciu sąsiednich Ugandy i Burundi udzieliła ich rebelii szerokiego wsparcia. Do powstańców przyłączyli się wszyscy przeciwnicy zmurszałego reżimu prezydenta Mobutu Sese Seko, w rezultacie czego rządzący od trzydziestu lat dyktator musiał uciekać z kraju, a władzę w Zairze (przemianowanym teraz na Demokratyczną Republikę Kongo) przejęli w 1996 roku rebelianci z Sojuszu Sił Demokratycznych na rzecz Wyzwolenia Konga” (AFDL).

Już dwa lata później nowy prezydent, Laurent-Désiré Kabila, poróżnił się jednak ze swymi ruandyjskimi protektorami i kraj ogarnęła kolejna wojna. Nie ma tu miejsca na opisywanie jej zawiłości – dość powiedzieć, że wzięło w niej udział osiem sąsiednich państw i Bóg jedyny wie ile rebelianckich ugrupowań – zarówno z Konga jaki i spoza jego granic. W którymś momencie załamały się dotychczasowe sojusze i wszyscy walczyli już ze wszystkimi, ku radości międzynarodowych koncernów i handlarzy surowcami bezkarnie grabiących ten bogaty kraj. Kongo spłynęło krwią (liczbę ofiar oblicza się na 5 milionów) i popadło w kompletną ruinę. „Pierwszą afrykańską wojnę światową” zakończyło dopiero kruche porozumienie, na mocy którego obce armie opuściły DR Kongo, a byli przeciwnicy utworzyli rząd tymczasowy.

Problem uchodźców Hutu we wschodnim Kongo był wówczas częściowo „rozwiązany”. Postarała się już o to ruandyjska armia, która na przełomie 1996/97 roku zlikwidowała tamtejsze obozy dla uchodźców, mordując blisko 200 tysięcy Hutu. Setki tysięcy ocalałych zmuszono siłą do powrotu do Rwandy. Ruandyjczycy rozprawiwszy się z bezbronnymi cywilami nie zlikwidowali jednak zagrożenia ze strony tych Hutu, przeciwko którym rozpoczęli całą ta kampanię. Po pogromach z lat 1996 i 1997 r., gdy struktury RDR zostały  dużej mierze zniszczone, członkowie dawnej armii Hutu i bojówek „Interahamwe” przegrupowali się i utworzyli w 1997 r. rebelianckie ugrupowanie „Armia Wyzwoleńcza Rwandy”. W 2000 r. przekształcono ją w nową organizację, nazwaną z typową dla afrykańskich wojen emfazą „Demokratycznymi Siłami Wyzwoleńczymi Rwandy” (FDLR). Partyzanci Hutu chroniąc się w niedostępnych, pokrytych dżunglami bazach w górach kongijskiego Kiwu prowadzili teraz wojnę partyzancką przeciwko okupującym wschodnie Kongo wojskom ruandyjskim i ich miejscowym sojusznikom. FDLR było nawet w stanie dokonywać rajdów na terytorium północnej Rwandy.
Image
Region Kivu

Przez pewien czas wydawało się, że FDLR przystąpi do porozumień pokojowych kończących (przynajmniej oficjalnie) kongijski konflikt. 16 listopada 2003 r. przywódca ugrupowania Paul Rwarakabije wraz z kilkoma swymi oficerami ogłosił formalnie zakończenie rebelii i powrócił do Rwandy, gdzie w zamian za zakończenie walki ofiarowano mu amnestię oraz stanowisko szefa Ruandyjskiej Komisji ds. Demobilizacji i Reintegracji. W ślad za swymi oficerami skapitulowała również część prostych rebeliantów (ich liczbę ocenia się na nieco poniżej 5 tysięcy).

Do całkowitego złożenia broni przez FDLR nie dopuścili jednak twardogłowi oficerowie z kierownictwa organizacji. O ile bowiem Rwarakabije, na którym nigdy nie ciążyły oskarżenia o udział w ludobójstwie z 1994 r., mógł zaryzykować powrót do Rwandy, o tyle dawni rzeźnicy z „Interahamwe” nie mieli w kapitulacji żadnego interesu. Siłą i perswazją (rebeliantów przekonywano, iż w Rwandzie czeka ich śmierć) uniemożliwili więc pozostałym bojownikom złożenie broni.

FDLR pozostało stałym elementem polityczno-militarnego krajobrazu Kiwu. Stałym – i destrukcyjnym, gdyż ich obecność we wschodnich prowincjach Konga uniemożliwiała na dłuższą metę zaprowadzenie jakiegokolwiek ładu i porządku w regionie. Dla ruandyjskich władz ich obecność była stałym pretekstem do mieszania się w wewnętrzne sprawy Konga i eskalowania napięcia w regionie. Co więcej, po odejściu bardziej umiarkowanych działaczy FDLR przekształciła się w bandę pozbawionych ojczyzny i nie mających nic do stracenia renegatów, którzy bezkarnie mordowali, gwałcili i grabili miejscowych wieśniaków oraz chętnie uczestniczyli w grabieży i nielegalnym obrocie kongijskimi bogactwami naturalnymi. Ze szczególną zajadłością radykalni Hutu brali zwłaszcza na swój cel kongijskich Tutsi, czyli wspomnianych Banyamulenge. W rezultacie wywodzący się z tego ludu generał Laurent Nkunda (niegdyś pro-ruandyjski rebeliant) wypowiedział posłuszeństwo rządowi w Kinszasie i z kilkutysięczną armią oddanych mu ślepo bojowników utworzył swoje prywatne państewko we wschodnim Kongo, mianując się samozwańczym obrońcą Banyamulenge. Jego armia trzykrotnie (2004, 2006 i 2008) występowała do otwartej walki z armią rządową. Jego ostatnia ofensywa w sierpniu 2008 r. przyniosła wręcz humanitarną katastrofę. Kongo stanęło na progu chaosu, a wizja zagranicznej interwencji i kolejnej regionalnej wojny stała się niezwykle realna.

Odwrócenie sojuszy

Kongijski rząd przez lata tolerował działalność rebeliantów Hutu, traktując ich jako sojusznika w walce z Rwandą i jej sojusznikami takimi jak Nkunda i jego Banyamulenge. Ponadto generałowie kongijskiej armii prywatnie chętnie prowadzili interesy z FDLR, dzieląc się z rebeliantami zyskami z nielegalnej eksploatacji kongijskich bogactw naturalnych.

Z czasem ten cichy sojusz stawał się jednak dla Kinszasy coraz bardziej niewygodny. Rebelianci Nkundy raz po raz gromili kongijską armię rządową, a eskalujący się konflikt we wschodnich prowincjach groził pogrążeniem w chaosie całego kraju. Na dłuższą metę eskalacja konfliktu nie był też na rękę wspierającej Nkundę Rwandzie, której groziło przypięcie łatki głównego wichrzyciela w regionie i utrata ciężko wypracowanej opinii najbliższego sojusznika Waszyngtonu w tej części Afryki. W grudniu 2008 r. oba skłócone państwa rozpoczęły wiec tajne negocjacje, stanowiące wstęp do niespodziewanego odwrócenia sojuszy w regionie Wielkich Jezior.

20 stycznia 2009 r. za zgodą rządu w Kinszasie kilka tysięcy ruandyjskich żołnierzy wkroczyło na terytorium Demokratycznej Republiki Kongo. Dwa nieufne wobec siebie i od lat zaciekle zwalczające się państwa ogłosiły rozpoczęcie... wspólnej operacji wojskowej przeciwko FDLR. Jednocześnie Rwanda wycofała poparcie dla generała Nkundy, co zaowocowało rozłamem wśród rebeliantów i całkowitą rozsypką jego armii. Opuszczony przez swych podkomendnych Nkunda musiał chyłkiem uciec do Rwandy, gdzie aresztowano go zaraz po przekroczeniu granicy.

Wielu obserwatorom wydawało się wówczas, iż kryzys w regionie Wielkich Jezior wreszcie dobiega końca. Pozornie każdy z graczy osiągnął bowiem swój cel: Kinszasa - pacyfikację rebelii Nkundy. Rwanda – perspektywę rozprawy z rebeliantami Hutu, społeczność międzynarodowa – odsunięcie wizji wielkiej regionalnej wojny. Niestety, jak to zwykle bywa w Afryce, miało być pięknie a wyszło jak zawsze.

Przekleństwo półśrodków


Wspólna ofensywa przeciw rebeliantom Hutu przebiegała początkowo bardzo sprawnie. Kongijczycy i Ruandyjczycy przy wsparciu (logistycznym i wywiadowczym) „błękitnych hełmów” z kontyngentu MONUC zdołali opanować główne bazy FDLR w prowincji Północne Kivu, w tym kwaterę główną organizacji na płaskowyżu Masisi (znajdowała się tam m.in. rebeliancka szkołą oficerska). Zginęło, dostało się do niewoli lub dobrowolnie złożyło broń blisko tysiąc rebeliantów

Image
Ruandyjskie wojsko w Kivu
Jednocześnie wydawało się, ze zrealizowane zostaną pozostałe cele operacji, tj. rozbrojenie wszystkich innych rebelianckich ugrupowań w Kivu. I rzeczywiście - eks-rebelianci Nkundy (w tym poszukiwany przez Międzynarodowy Trybunał Karny generał Bosco Ntaganda) zostali dobrowolnie wcieleni w szeregi kongijskiej armii rządowej, a miejscowa milicja Mai-Mai ogłosiła zakończenie walki.

Po blisko miesiącu rząd w Kinszasie zaczął jednak naciskać na Ruandyjczyków, by ci wycofali swe wojska i pozwolili kongijskiej armii samodzielnie dokończyć rozprawę z FDLR. Dla prezydenta Josepha Kabili nowy sojusz stawał się bowiem coraz większym obciążeniem. Kongijska ulica nie rozumiała dlaczego prezydent sprzymierzył się z Ruandyjczykami, którzy w ciągu ostatnich piętnastu lat dwukrotnie dokonali inwazji na Kongo, wywołując wojnę która kompletnie zdewastowała kraj i przyniosła blisko 5 milionów ofiar. Ruandyjscy okupanci dopuścili się wówczas wielu mordów i gwałtów, jak również prowadzili zorganizowany rabunek kongijskich bogactw mineralnych. Władza i podporządkowane jej media od lat przedstawiały ponadto Ruandyjczyków jako winnych wszystkich nieszczęść spadających na Kongo. W tej sytuacji nic dziwnego, iż mało kto rozumiał tą nagłą woltę, zwłaszcza iż początkowo była mowa iż Ruandyjczycy co najwyżej udzielą kongijskiej armii wsparcia wywiadowczego i logistycznego w walce z FDLR.

W rezultacie wraz z końcem lutego ruandyjskie wojska opuściły terytorium Konga. Operacja przeciwko FDLR została więc przerwana w momencie, gdy przeciwnik był osłabiony lecz nie zniszczony. Rebelianci (których liczebność jest oceniana na około 6 tysięcy) rozsądnie nie zdecydowali się bowiem na bezpośrednią konfrontację z ciężko uzbrojonym przeciwnikiem, lecz podzielili swe siły na kilkunasto- kilkudziesięcioosobowe grupki i unikając otwarte walki rozproszyli się po dżunglach i górach Kiwu. Kontynuowana po odejściu Ruandyjczyków ofensywa kiepsko wyszkolonej armii kongijskiej i anemicznie wspierających ją sił ONZ nie zadała Hutu większych strat. Rebelianci szybko powrócili do swych dawnych baz, z których wyparły ich wcześniej kongijskie i ruandyjskie wojska.

Co gorsza, w odwecie za wojnę wypowiedzianą im przez rząd w Kinszasie bojówkarze FDLR zaczęli mścić się na cywilach, dopuszczając się masowych mordów, gwałtów, grabieży i podpaleń. Okrucieństwem nie ustępuje im armia rządowa, przebywająca rzekomo w Kiwu dla obrony tamtejszej ludności. Kongijskie wojsko nigdy nie słynęło z dyscypliny, a gdy w dodatku żołnierzom nie płaci się żołdu przez wiele miesięcy, stało się szczególnie skore do grabieży. W skali dokonywanych gwałtów armia rządowa przewyższyła nawet rebeliantów z FDLR... Szczególnie złą sławę zdobyli sobie zwłaszcza wcieleni do regularnej armii eks-rebelianci Nkundy, mszczący się z lubością na Bogu ducha winnych cywilnych Hutu zaludniających wciąż tamtejsze obozy dla uchodźców. Między innymi w kwietniowym ataku na wieś Shalio, zabili oni 50 mężczyzn oraz porwali i zgwałcili blisko 40 kobiet.

Przedstawiciele kongijskiej armii rządowej i „błękitnych hełmów” z kontyngentu MONUC ogłosili w lipcu rozpoczęcie nowej, wręcz „decydującej”, fazy operacji przeciw FDLR. Są to jednak tylko pobożne życzenia. Rebelianci zręcznie unikają większych walk skupiając się na terroryzowaniu cywilów. W ostatnich czasach FDLR okazało się nawet zdolne do działań ofensywnych. Rebelianci Hutu sprzymierzywszy się z lokalną milicją Mai-Mai (rozsierdzoną wyczynami eks-bojowników Nkundy oraz brakiem rządowej pomocy dla swych zdemobilizowanych członków) przypuścili w październiku serię ataków na pozycje sił rządowych w prowincji Południowe Kivu. W jednym wypadku potrzebne było  nawet wsparcie bojowych śmigłowców MONUC by odeprzeć ich natarcie.

Rozwiązać nierozwiązywalne

Z perspektywy czasu widać wyraźnie, że problem FDLR można rozwiązać tylko na dwa sposoby – zapraszając rebeliantów do stołu negocjacyjnego lub uderzając w nich ze wszystkich sił i za pomocą wszelkich dostępnych środków. Każde z tych rozwiązań kryje w sobie jednak potencjalne pułapki.

FDLR od lat pełni rolę „czarnego luda”, przedstawianego jako banda ludobójców i głównych wichrzycieli w regionie. Dla rządów w Kinszasie i Kigali, jak również dla społeczności międzynarodowej, rozpoczęcie rozmów z rebeliantami byłoby więc politycznie ryzykowne, a zarazem stanowiłoby przyznanie się do słabości i niemożności rozwiązania problemu FDLR za pomocą środków militarnych. Inna sprawa czy członkowie organizacji, najbardziej ekstremistyczni spośród Hutu i często splamieni udziałem w ludobójstwie z 1994 r., w ogóle chcieli by zasiąść do stołu negocjacyjnego. Co z drugiej strony mógłby im zaoferować rząd Rwandy? Czy zgodziłby się na pełną amnestię dla ludobójców i pomógłby im w ponownej integracji ze społeczeństwem, a nawet w powrocie do życia politycznego?

Również opcja militarna jest ryzykowna. Rząd DR Kongo musiałby się zgodzić na ponowne wkroczenie ruandyjskich wojsk na swoje terytorium, co jak pamiętamy społeczeństwo i opozycja przyjęły za pierwszym razem wyjątkowo niechętnie. Inna sprawa, że Kinszasa nie miałaby stuprocentowej gwarancji, że raz zaproszeni Ruandyjczycy będę skorzy do szybkiego opuszczenia wschodniego Konga, nad którym prawowity rząd ma przecież iluzoryczną kontrolę. Wielka operacja wojskowa przeciw FDLR wymagałaby ponadto szerokiego udziału „błękitnych hełmów” z MONUC. Czy ONZ i państwa członkowskie, które wysłały swych żołnierzy do Konga, zgodziłyby się na takie rozszerzenie mandatu kontyngentu? Czy gotowe byłyby się ponieść zwiększone koszty i pogodzić się z ryzykiem śmierci swych żołnierzy?

Aby raz na zawsze rozwiązać problem rebeliantów Hutu trzeba być jednak gotowym na podjęcie ryzyka. Dotychczasowe półśrodki sprzyjają bowiem jedynie eskalacji i dalszemu przedłużaniu się konfliktu we wschodnim Kongo. Z drugiej strony warto jednak zadać sobie pytanie, czy zachowanie obecnego status quo przypadkiem nie jest dla miejscowych graczy najwygodniejszym rozwiązaniem? Istnienie baz FDLR we wschodnim Kongo daje Rwandzie pretekst do ciągłego mieszania się w wewnętrzne sprawy Konga, zwłaszcza że rebelianci Hutu nie są już dziś dla niej tak dużym zagrożeniem jak w 1996 r. Kongijskim generałom stan permanentnej wojny umożliwia z kolei ciągłe udowadnianie swojej przydatności i pozwala traktować wschodnie prowincje kraju jak udzielne włości, gdzie w wojennych warunkach mogą dokonywać najróżniejszych machlojek i nadużyć. ONZ z kolei może w wygodny sposób wykręcać się od politycznie niewygodnych decyzji, takich jak ew. żyrowanie negocjacji z ludobójcami bądź pełne zaangażowanie się w konflikt. W ten sposób wszyscy są więc zadowoleni – oprócz gwałconych i mordowanych kongijskich cywilów rzecz jasna. Wielkich tego świata ich los i zdanie jednak już od dawna mało interesują.

Portal Spraw Zagranicznych pełni rolę platformy swobodnej wymiany opinii - powyższy artykuł wyraża poglądy autora.