Marcin Domagała: Rok 519. Podbój trwa - geopolityczne tło inwazji na Libię
Tytuł niniejszego tekstu nie bez powodu nawiązuje do pierwszej, wydanej w języku polskim, książki, autorstwa Noama Chomsky’ego „Rok 501 Podbój trwa”. Szeroko rozumiany bowiem podbój jest wciąż dokonywany przez Stany Zjednoczone Ameryki, które za prezydentury Baracka Obamy tylko werbalnie odcięły się od wojowniczej retoryki poprzedniego prezydenta Georga W. Busha. Wspomniana zmiana retoryki była jednak tylko fasadą, nadzwyczaj umiejętnym wdrożeniem innej zasady – smart power. W efekcie USA inaczej rozłożyły akcenty na drodze do realizacji tych samych celów, które przyświecają temu mocarstwu od czasów odejścia od doktryny Monroe’a i zaangażowania się w Europie, czyli użycia po raz pierwszy na tym terenie w czasie I wojny światowej sił amerykańskich po stronie Ententy walczącej przeciwko państwom centralnym.
Sytuacja geopolityczna obszaru działań
W sposób praktyczny od tamtego momentu Stany Zjednoczone dążą konsekwentnie do wzmacniania swoich wpływów na Starym Kontynencie. Po drugiej wojnie światowej, kiedy ostatecznie ukształtował się układ dwubiegunowy, USA objęły swoim patronatem kraje Europy Zachodniej. Jedynym krajem, który w stopniu widocznym starał się wyzwolić spod tego atlantyckiego objęcia, była Francja. To właśnie ten kraj był jednym z głównych motorów rodzącej się Unii Europejskiej, której głównym zadaniem było nie tylko zjednoczenie obszaru europejskiego, ale także próba wzmocnienia suwerenności grupy państw zachodnioeuropejskich wpierw na własnym obszarze, zaś po 1990 r. również na tereny państw Europy Środkowej (w tym Polski). W praktyce jednak Unia Europejska przyjęła do swojego grona, terytoria tzw. Pasa Środkowego, transplantując tym samym obszar na którym w stopniu dużo silniejszym, niż na ternie Europy Zachodniej swoją pozycję zdołały zacementować Stany Zjednoczone. Od tego też momentu rozpoczęła się twarda rywalizacja o kolejne obszary wpływów, czyli terytoria państw tworzących tzw. półksiężyc wokółunijny - obejmujący kraje północnoafrykańskie, począwszy od Maroka, przez Bliski Wschód, Kaukaz, a skończywszy na krajach wschodnioeuropejskich tzn. Ukrainie, Białorusi i państwach bałtyckich. W praktyce prawnej Unia objęła ten olbrzymi pas Europejską Polityką Sąsiedztwa.
Niedługo po objęciu władzy przez Baracka Obamę w 2008 r., dał się zauważyć tzw. reset w stosunkach Federacja Rosyjska-Stany Zjednoczone. Wojownicza retoryka sporu, znana z czasów poprzedniej administracji, została nagle wstrzymana, zaś w USA dał się zauważyć coraz silniejszy trend skutkujący łagodniejszym traktowaniem Kremla. Proces ten nasilił się zwłaszcza po geopolitycznej porażce USA w potyczce na Kaukazie (wojna między Federacją Rosyjską a Gruzją o Osetię Południową i Abchazję). W efekcie szybko postępującego ocieplenia, zacieśniły się też bilateralne kontakty rosyjsko-amerykańskie – coraz częściej na Kreml zaczęli zaglądać przedstawiciele USA, prowadząc coraz bardziej szczegółowe i pogłębione rozmowy na temat wspólnych działań na arenie światowej, co zaczęło budzić opór w starych strukturach rosyjskiej władzy. Rosyjski prezydent zaczął wykorzystywać także przychylność Amerykanów do rozgrywek wewnątrz państwa, zwłaszcza przeciwko swojemu niedawnemu protektorowi Władimirowi Putinowi.
Podobny proces dał się zauważyć również po stronie rosyjskiej – wraz z procesem wzmacniania swojej władzy i pozycji przez mocno prozachodniego, w stosunku do swojego poprzednika Władimira Putina, Dmitrija Miedwiediewa coraz częściej zaczęły się pojawiać głosy na rzecz konieczności normalizacji kontaktów z Zachodem, uściślenia współpracy itp. W świecie okcydentalnym szerokim echem odbił się zwłaszcza raport rosyjskiego think-tanku prezydenckiego INSOR, który wprost wytyczył Federacji Rosyjskiej drogę w kierunku priorytetowego dołączenia do struktur Unii Europejskiej i NATO. Przy okazji tym samym niejakiemu ociepleniu uległy kontakty na poziomie Unia Europejska-Federacja Rosyjska – zwłaszcza w perspektywie realizacji wspólnych przedsięwzięć, jak np. budowa ważnego dla bezpieczeństwa dostaw nośników energii dla państw Europy Zachodniej gazociągu Nord Stream po dnie Bałtyku.
Budowa unijnego ośrodka siły
Od kilkudziesięciu lat Unia Europejska starała się wypracować własny model poszerzenia swojej strefy wpływów wokół swojego terytorium. Zeszła jednak z drogi kolejnego włączania peryferiów w swoje granice, na rzecz wdrożenia modelu instalacji własnych metod administracyjnych, prawnych i cywilizacyjnych praktycznie we wszystkich państwach z nią graniczących. Proces ten, ubrany w programy i dotacje, funkcjonujące w ramach Europejskiej Polityki Sąsiedztwa, trwa nadal, jednakże jego realizacja postępuje z różnym nasileniem i sukcesami. Główną jego wadą jest brak dynamiki we wdrażaniu, który w praktyce geopolitycznej skutkuje nie tylko pokazaniem własnych dążeń, ale też atutów.
Jak wspomniano powyżej – reset w stosunkach amerykańsko-rosyjskich rykoszetem wpłynął pozytywnie na ocieplenie kontaktów Moskwy z Brukselą. Niestety to ocieplenie relacji między dwoma najpoważniejszymi ośrodkami siły na obszarze euroazjatyckim nie mogło pozostać niezauważone w Waszyngtonie. Potencjalne bowiem zbliżenie się Unii Europejskiej i Rosji, z odległą perspektywą budowy bloku kontynentalnego, mogłoby być olbrzymim zagrożeniem nie tylko dla globalnej pozycji USA, jak jedynego obecnie na świecie supermocarstwa, ale też dla samego jego istnienia. W dodatku supermocarstwa, które ostatnio dostało sporej zadyszki.
Waszyngton, mimo osłabienia swojej pozycji, spowodowanej silną rywalizacją z chińskim ośrodkiem siły, a także zaangażowaniem w dwa poważne konflikty w Afganistanie i Iraku, nie mógł sobie pozwolić na odpuszczenie dotychczas realizowanego scenariusza konsekwentnego wzmacniania własnej pozycji na odcinku europejskim. Dowodzi tego przemówienie prezydenta Baracka Obamy referującego nową Strategię Bezpieczeństwa USA w zeszłym roku. Podstawowym aspektem musiały stać się tutaj szybkie działania na rzecz osłabienia konsolidującej się Unii Europejskiej, jako coraz bardziej poważnego kandydata do przejęcia geopolitycznej pałeczki przywództwa. Do tego celu idealnie zaczęły się nadawać rozruchy, które wybuchły w poszczególnych państwach północno-afrykańskich i na Bliskim Wschodzie. Przypomnijmy, że wcześniejsza próba ugruntowania pozycji USA na Kaukazie zakończyła się w sierpniu 2008 r. amerykańską porażką, z której USA wyszły z wizerunkiem mocarstwa awanturniczego, nieudolnego i nie potrafiącego utrzymać w ryzach swojego gruzińskiego protektoratu (dopiero ustalenia zapadłe w Białym Domu, których potencjalna realizacja skutkowałaby eskalacją konfliktu, a które „celowo wyciekły” z Gabinetu Owalnego, efektywnie zatrzymały rosyjskie czołgi pod Tbilisi). Rosji wówczas udało się obronić swoją pozycję i utrzymać kontrolę nad wrotami do Niziny Wschodnio-Europejskiej, w tym przede wszystkim serca Rosji – Powołża. Odbyło się to jednak za cenę poważnej utraty wizerunku na arenie międzynarodowej. Jednak to wówczas USA uznały, że mają do czynienia z co najmniej równorzędnym partnerem, zdolnym do współdziałania na światowej szachownicy.
Przetasowanie
Jak wyżej wspomnieliśmy, rozruchy w państwach północno-afrykańskich stały się doskonałą okazją dla rozpoczęcia realizacji scenariusza włączenia tych obszarów do amerykańskiej sfery wpływów. Sposób, w jaki zaczęto wdrażać ten plan, należy uznać za majstersztyk. Powinna to być doskonała lekcja dla unijnego establishmentu, w jaki sposób na przyszłość realizować własny blitzkrieg obszaru wpływów. Często dotychczasowi rządzący w państwach północnoafrykańskich byli niejako na rękę zarówno UE, jak i USA, gdyż często posłusznie spełniali oczekiwania obydwu mocarstw zapewniając i zabezpieczając realizację ich głównych interesów. Czasami też umiejętnie wykorzystywali różnice zdań między obydwoma ośrodkami siły w celu realizacji własnych zamierzeń. W perspektywie długofalowej ta sytuacja okazała się jednak nie zbyt korzystna Waszyngtonu, który w momencie własnego osłabienia nie mógł sobie pozwolić, na choćby groźbę utraty preponderancji na rzecz ośrodka unijnego. Potrzebna była zatem szybka i silna akcja.
Doskonałą okazją stało się umiejętnie podsycanie niezadowolenia społecznego w poszczególnych państwach arabskich Afryki Północnej. Ważnym odnotowania jest fakt, że dezaprobata społeczna tliła się tam przez cały czas – praktycznie od momentu powstania tych państw, co raz gdzie niegdzie wybuchając nikłym płomieniem. Nikt jednak w świecie okcydentalnym nie zwracał najmniejszej uwagi na jakieś ruchawki w małoistotnych geopolitycznie krajach, wskutek czego autorytarne rządy północnoafrykańskie, bez ingerencji z zewnątrz, w sposób mniej lub bardziej brutalny zawsze były w stanie zapanować nad sytuacją. Obecnie jednak dotychczasowy układ geopolityczny zaczął erodować. Rewolucja jaśminowa w Tunezji praktycznie od początku 2011 r., została objęta ścisłym monitoringiem i ruchami kanalizacyjnymi z zewnątrz. Wpierw za pomocą systemów przesyłu odpowiednich danych i narzędzi w Internecie, niedługo później za pomocą wysłanych doradców i szkoleniowców. Podobne działania zaczęto wdrażać też w innych państwach. Celem ogólnym stało się zdjęcie zbyt niezależnych rządów w tych krajach i ustalenie w ich miejsce quasi niezależnych, oficjalnie wybranych w sposób demokratyczny „z ludu”, przedstawicieli tych społeczeństw, które de facto będą w pełni sprzyjały Stanom Zjednoczonym i działały na żądanie na niekorzyść ośrodka unijnego. Trzeba zwrócić uwagę w tym kontekście, że żadne liczące się ugrupowania, biorące udział w protestach, w wymiarze praktycznym nie dążą do zerwania relacji z USA. Jeśli już taki pogląd jest wyrażany, stanowi on fasadę na użytek co bardziej radykalnie nastawionych przedstawicieli strony protestującej. Nie ulega wątpliwości, że z czasem jednostki niezadowolone z prymatu amerykańskiego, mogą zostać przynajmniej usunięte z otoczenia mającego wpływ na bieżący bieg wypadków w tych państwach. Ponadto każda następująca władza po rządach obecnych będzie w stopniu dużo większym starała się pozyskać poparcie przede wszystkim Waszyngtonu dla własnej legitymizacji i podejmowanych działań. Taki rozwój wypadków miał miejsce właśnie w Tunezji i Egipcie.
Wielu ekspertów, w tym piszący te słowa, poddawało jednak w wątpliwość, że tzw. rewolucja arabska dotknie Libię. Kraj ten bowiem był najbogatszym państwem Libia była/jest także dziesiątym producentem ropy naftowej na świecie. W porównaniu także do innych państw afrykańskich Libia odznaczała się swoją wysoką stopą życiową mieszkańców (dochód PKB na jednego mieszkańca był rozłożony dość równomiernie), co dawało realne podstawy do długotrwałej stabilności. Co ciekawe – w Libii pracowało też ponad 1 mln emigrantów z zewnątrz, którzy korzystali ze znacznego stopnia rozwoju tego kraju, w porównaniu chociażby do państw sąsiednich. Silna, autorytarna władza płk Muammara al-Kaddafi’ego niejako też teoretycznie gwarantowała, spokój na tym obszarze. Można z dużą dozą podobieństwa przyrównać stopień i podobieństwo rozwoju społeczno-ekonomicznego Libii do Białorusi, z tą jednak różnicą, że Białoruś graniczy lądowo z państwami od siebie znacznie bogatszymi, zaś Libia była niejako wyspą bogactwa pośród morza biedy. Analizy, oparte na tych założeniach okazały się jednak zawodne w obliczu zmiany układu geopolitycznego, skutkującego zmasowaną akcją naciskową płynącą z zewnątrz.
Warto podkreślić, że powodzenie geopolitycznej rekonfiguracji musiało gruntownie zależeć od osłabienia Libii. Zachowanie silnej Libii w sposób wysoce skuteczny mogłoby podważać i destrukcyjnie wpływać na przemodelowanie instalacji nowych wpływów w Afryce Północnej. Zresztą początkowo to właśnie najsilniejsze państwa tego regionu, czyli Libia i Iran, za pomocą własnych wywiadów, starały się wykorzystać protesty właśnie w celu pozbycia się amerykańskich wpływów w regionie. Umiejętne zatem wzbudzenie niepokojów w Libii, znajdującej geograficznie niejako w centrum wydarzeń, z geopolitycznego punktu widzenia stało się podstawą całego skomplikowanego zestawu działań.
W kontekście powyższym, w momencie wybuchu niepokojów w Libii, nie powinna dziwić modelowa (de facto automatyczna) reakcja Stanów Zjednoczonych, które były doskonale przygotowane do zaplanowanego przez siebie scenariusza wydarzeń. Można było się spodziewać, że Unia Europejska, jako całość, jak zwykle wykaże się indolencją, nakładając tylko mało skuteczne sankcje. Z unijnej przeciętności starała się wybić tylko Francja, która już wcześniej, z własnej inicjatywy starała się ostatecznie zagospodarować obszar północnoafrykański i bliskowschodni, dając impuls do stworzenia, teoretycznie zależnej od UE, Unii na rzecz Regionu Morza Śródziemnego. Obecnie prezydent Nicolas Sarkozy, słusznie widząc w niepokojach północno-afrykańskich szansę, na wzmocnienie francuskich interesów i zabezpieczenie dostaw surowców, niemalże natychmiast uznał libijski rząd rebeliancki. Także za sprawą Francji reszta krajów europejskich dała się przekonać do zaangażowania na tym terenie. Niestety francuska aktywność, pozbawiona geopolitycznego potencjału i wsparcia innych mocarstw, nie mogła zyskać przychylności USA, a także Federacji Rosyjskiej, stąd też była skazana niepowodzenie.
Początek nowej rozgrywki
Waszyngton działał zupełnie odwrotnie. Konsekwentnie realizując założony scenariusz, w celu uzyskania wsparcia dla swoich działań, wysłał do Moskwy wiceprezydenta Joe Bidena, który spotkał się osobiście m.in. z prezydentem Federacji Rosyjskiej Dmitrijem Miedwieiewm. Kuriozalne z punktu widzenia dyplomatycznego spotkanie (przedstawiciel danego państwa spotyka się zawsze ze swoim odpowiednikiem w drugim państwie) zaowocowało wydaniem prezydenckiego dekretu o zakazie wjazdu libijskiego przywódcy i osób z jego otoczenia do Rosji oraz prowadzenia na jej terytorium operacji finansowych. Kreml nie wykluczył również poparcia dla rezolucji Rady Bezpieczeństwa dla zakazu lotów nad Libią. Tydzień po wizycie amerykańskiego wiceprezydenta przedstawiciel Federacji Rosyjskiej w Radzie Bezpieczeństwa ONZ poparł rezolucję zakazującą lotów nad Libią, przez wstrzymanie się od głosu Rosji, jako stałego członka rady, co w efekcie umożliwiło przyjęcie rezolucji. Na nic w tym kontekście zdało się głośne wyrażenia niezadowolenia przez premiera Władimira Putina wobec takiego rozwoju wypadków, a także inne protesty płynące z wnętrza administracji rosyjskiej (m.in. protest ambasadora rosyjskiego w Trypolisie Władimira Czamowa, który wprost nazwał urzędującego prezydenta rosyjskiego zdrajcą). Prezydent Dmitrij Miedwiediew ponownie wyraźnie poparł akcję zbrojną w Libii.
Kolejnym amerykańskim krokiem była wspomniana na wstępie rezolucja Rady Bezpieczeństwa, której projekt współprojektodawcą był przedstawiciel Wielkiej Brytanii, najbliższy sojusznik USA, o zakazie lotów nad Libią, a w szczególności rozkład głosów. Rezolucja została przyjęta dzięki wstrzymaniu się od głosów, prócz wspomnianej wyżej Federacji Rosyjskiej, przedstawiciela Niemiec, Indii, Brazylii, a przede wszystkim Chin, co stanowiło ewenement w dziejach obrad tego ciała. O ile zatem ocena geopolityczna postępowania Niemiec, a także pozostałych państw, jest z geopolitycznego punktu widzenia w pełni wytłumaczalna, to wielką zagadkę stanowi przyczyna poparcia Chińskiej Republiki Ludowej, która wstrzymując się od głosu de facto przyzwoliła oficjalnie na wejście zbrojne na obszar kontynentu afrykańskiego mocarstwa północnoamerykańskiego.
Dodatkowo, co jest kolejnym ewenementem, przyzwolenie na inwazję w Libii, zostało wydane nie z powodu ataku zewnętrznego, tak jak to miało miejsce chociażby w wypadku pierwszej inwazji na Irak w 1991 roku (Irak dokonał inwazji na Kuwejt), ale z przyczyn wewnętrznych. W tym kontekście słusznie był podnoszony argument, że tego rodzaju akcja, z punktu widzenia prawa międzynarodowego, zwłaszcza rozdziału VII Karty Narodów Zjednoczonych, który traktuje o konflikcie, ale między państwami, a nie wewnątrz określonych państw – jest bezprawna. Taka twórcza interpretacja zapisów podstawowego dokumentu regulującego bezpieczeństwo międzynarodowe oraz praktyczne wdrożenie opartej na nim rezolucji, spowodowała bardzo niebezpieczny precedens, który w przyszłości otwiera drogę obcym państwom (zwłaszcza mocarstwom) do zbrojnych interwencji lub inwazji tylko z wyłącznie powodu wybuchu lub eskalacji niepokojów wewnątrz innych państw. To zdarzenie, na które od wielu set lat na taką skalę, z pełnym przyzwoleniem międzynarodowym, nie było miejsca w międzynarodowym balasie sił. Tym samym został odesłany w niebyt schemat relacji międzypaństwowych, ustalonych i podpisanych w Münsterze i Osnabrücku ponad 350 lat temu.
Perspektywy rozwoju
Jeśli zwróci się uwagę na panującą praktykę i oceny – Stanom Zjednoczonym, jako głównemu rozgrywającemu w interwencji w Libii, nie zależy na szybkim zakończeniu tego konfliktu. Celem operacji nie jest także schwytanie lub zabicie płk Muammara al-Kaddafiego, tak jak to było w przypadku Saddama Husseina, czyli odgórne pozbycie się głowy państwa, uznanego na arenie międzynarodowej. Główny rozgrywający dąży bowiem do utrzymania konfliktu tuż przy granicach unijnych jak najdłużej. Wywołany tym samym niepokój u granic będzie zmuszał Unię do skupienia wszystkich swoich sił i działań na jego rozwiązaniu, tym samym odciągając jej potencjał od innych kroków na rzecz wzmacniania własnej pozycji, zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz własnego terytorium. Utrzymywanie tej sytuacji będzie również godziło w całą stabilizację UE, jako mocarstwa, uniemożliwiając jej nie tylko aktywne działania na rzecz budowy swoich wpływów w państwach ją otaczających, ale też na stworzenie bliższych relacji z Federacją Rosyjską w schemacie blokowym. Zmienić tę sytuację może dopiero zmiana na stanowisku prezydenta w Moskwie (np. Władimir Putin), który, jako jedyny i możliwy, będzie w stanie wyciągnąć do Unii rękę, jako geopolityczny partner, ale też mocarstwo zagrożone dążeniami dominacyjnymi USA na obszarze euroazjatyckim. Oczywiście taka zmiana może również nie oznaczać zakładanego automatyzmu w działaniach Rosji, gdyż w takim układzie to właśnie dodatkowo Rosja może dążyć do osiągnięcia preponderancji nad Unią, jeszcze bardziej osłabiając Stary Kontynent, do spółki z mocarstwem zza oceanu. Wszystko może zależeć od wewnątrzrosyjskich rozgrywek polityczno-ekonomicznych i targu jakiego w efekcie dobiją z siłami zewnętrznymi.
Działania na podstawie nakreślonego wyżej schematu już mają miejsce w kolejnym kraju, jakim jest Syria. Następnym państwem, w którym w niedługim czasie może dojść do inspirowanych z zewnątrz niepokojów w celu zmiany władzy, jest bardzo antyamerykańsko nastawione mocarstwo szyickie – Iran. Zmusić to państwo do rezygnacji z ambicji mocarstwa regionalnego można wyłącznie wskutek ruchów oddolnych. Jakakolwiek inwazja z zewnątrz, wzorem ataku na Irak w 2003 r., mogłaby się skończyć poważnym konfliktem na szeroką skalę na obszarze Azji Zachodniej, włącznie z groźbą użycia taktycznej broni jądrowej.
Na tym etapie najlepszą drogą postępowania Unii Europejskiej może być wyłącznie szybka reforma w celu stworzenia połączonych unijnych sił szybkiego reagowania, które, z rąk opanowanego przez Waszyngton NATO, były w stanie przejąć kontrolę nad istniejącym konfliktem i skanalizowaniem go w celu wygaszenia. Zachowanie przy władzy lub zdjęcie Muammara al-Kaddafiego nie ogrywa w tym kontekście żadnego znaczenia. Ekspresowa suwerenizacja tego konfliktu na rzecz UE nie jest niestety możliwa, jednakże można jej dokonać w perspektywie kilkunastu miesięcy, pod warunkiem jednolitej woli wszystkich jej członków, a tym samym osłabienia lub niwelacji wpływów amerykańskich. Co warte podkreślenia, umiejętna i skonsolidowana akcja propagandowo-naciskowa najsilniejszych członków unijnych w tym zakresie może zakończyć się sukcesem w postaci zdobycia niezbędnego poparcia nawet wśród państw posądzanych o zbyt proamerykańskie nastawienie.
Skutkiem długofalowym obecnej sytuacji pozostaje odpowiedź na pytanie o przyczynę zastanawiającego zachowania się Chin. O ile w przypadku wszystkich pozostałych wstrzymujących się od głosu istnieje logiczne wytłumaczenie geopolitycznego postępowania na głosowaniu w Radzie Bezpieczeństwa, co podkreślono już wyżej, to o tyle poparcie Chin pozostaje zagadką. W grę może tutaj wchodzić m.in. kwestia dania wolnej ręki temu mocarstwu w umocnieniu własnych interesów w Azji południowo-wschodniej, a przede wszystkim podziału stref wpływów na terenie kontynentu afrykańskiego. Oznaczać to może, że Chiny, za cenę wstrzymania się od sprzeciwu dla akcji amerykańskiej w Afryce Północnej i na Bliskim Wschodzie, mogły uzyskać od Stanów Zjednoczonych carte blanche na całym obszarze Afryki na południe od Sahary. To właśnie ten obszar może w przyszłości stanowić szeroką linię demarkacyjną wpływów obydwu mocarstw.
Nieme przyzwolenie Unii Europejskiej na otaczanie się przez państwa, w których USA będą obecnie cementować swoje wpływy, bez szybkiej reakcji Brukseli, będzie w efekcie marginalizować europejskie europejski związek państw, odcinając go od taniego dostępu zasobów naturalnych i bezpiecznego otoczenia. Bezpośrednim skutkiem akcji w Libii może stać się także przejęcie monopolu na efektywne kontakty z Federacją Rosyjską, a tym samym, przynajmniej na okres najbliższego półwiecza, przejęcie steru przez Waszyngton nad kluczowymi procesami na tym obszarze. Jakkolwiek wówczas suwerenność mocarstwowa na obszarze euroazjatyckim nie będzie wchodziła w grę, gdyż będzie automatycznie niwelowana przez amerykański ośrodek siły, dążący do utrwalenia ponowoczesnej wersji pax americana.