Piotr Wołejko: Palestyna. Pokój, nie apartheid
- Piotr Wołejko
Pokój jest na wyciągnięcie ręki. Jest coraz bliżej. Nawet mimo obstrukcji stosowanej przez rząd pod wodzą Netaniahu. Neokoni i reszta prawicowego betonu może histeryzować, lamentować i krzyczeć - ale fakty są nieubłagane. Konsensus pokojowy zdobywa poparcie, a zdrowy rozsądek musi wreszcie zwyciężyć.
Godność i szacunek dla siebie, a także akceptacja i możliwość współtworzenia i partycypowania w dobrobycie regionu. Tak podstawowe korzyści z zawarcia palestyńskiego-izraelskiego porozumienia przedstawia Zbigniew Brzeziński, doradca ds. bezpieczeństwa narodowego prezydenta Jimmy'ego Cartera. Zdaniem profesora Brzezińskiego, Żydzi i Palestyńczycy mogą stworzyć Singapur Bliskiego Wschodu.
Podobnie uważa Brent Scowcroft, doradca ds. bezpieczeństwa narodowego prezydentów Geralda Forda i Georga H.W. Busha. Scowcroft twierdzi, że porozumienie izraelsko-palestyńskie będzie swego rodzaju game changerem, zmieni klimat w regionie, m.in. spychając Iran do defensywy. Organizacje takie jak Hamas czy Hezbollah stracą grunt pod nogami, gdyż podstawowy powód ich funkcjonowania i potęgi przestanie istnieć. Porozumienie bardzo pozytywnie wpłynie również na obraz Izraela oraz Stanów Zjednoczonych w świecie, w szczególności wśród miliarda wyznawców islamu.
Warunki porozumienia oraz korzyści wynikające z jego zawarcia w świetny sposób zostały zaprezentowane w niespełna 11-minutowym wideo, w którym wypowiadają się wspomniani wyżej Brzeziński, Scowcroft i Carter oraz James Baker, sekretarz stanu w administracji Georga Busha seniora. Podsumowanie szczegółów wielce interesującego projektu tzw. Porozumienia Genewskiego, znajduje się tutaj. Porozumienie jest dziełem Yossi Beilina, Yassera Abeda Rabbo i Jimmy'ego Cartera. Ta trójka, działając niezależnie od władz własnych państw oraz władz Organizacji Wyzwolenia Palestyny w przypadku Rabbo, wypracowała kompleksową propozycję porozumienia akceptowalnego dla zdecydowanej większości zainteresowanych, Żydów i Palestyńczyków, a także państw arabskich, Stanów Zjednoczonych i społeczności międzynarodowej.
Nawiązując do wpisu z dnia 21 lipca br., w którym napisałem, że "warunki porozumienia są z grubsza dobrze znane", chciałem wymienić te najważniejsze, będące podstawą propozycji: wzajemne uznanie prawa do istnienia państw palestyńskiego i żydowskiego; rozwiązanie problemu uchodźców poprzez przyznanie im prawa do powrotu do nowo-powstałego Państwa Palestyńskiego oraz odpowiednie odszkodowania za utraconą własność, względnie inne krzywdy; anektowanie przez Izrael terytoriów największych osiedli na Zachodnim Brzegu Jordanu, głównie znajdujących się w pobliżu Jerozolimy oraz granicy Zachodniego Brzegu - w zamian przekazanie przez Izrael gruntów o takiej samej powierzchni na rzecz Palestyńczyków; uznanie Jerozolimy za stolicę obu zainteresowanych państw; powrót Izraela do granic sprzed wojny w 1967 roku; Państwo Palestyńskie będzie zdemilitaryzowane, posiadając jednocześnie silne i sprawne siły bezpieczeństwa; wyrzeczenie się terroryzmu jako metody walki przez Palestyńczyków.
Nie są to żadne nowości i każdy zdroworozsądkowy komentator, posiadający choćby przeciętną wiedzę o konflikcie izraelsko-arabskim, mógłby wydedukować większość z przedstawionych powyżej założeń porozumienia. Tak samo jak konieczność powołania odpowiedniej grupy międzynarodowych obserwatorów, których zadaniem byłoby nadzorowanie realizacji porozumienia przez zainteresowane strony.
Niezbędne są wyrzeczenia i dobra wola. Jednak przede wszystkim konieczna jest odwaga rządzących po obu stronach do przełamania pewnego tabu. Otóż, choć milcząca większość popiera obustronne ustępstwa oraz zawarcie pokoju, władze izraelskie i palestyńskie są zakładnikami radykałów, dla których nawet gotowość do jakichkolwiek istotnych ustępstw to gorzej niż zdrada. Po stronie izraelskiej wszelkie inicjatywy pokojowe blokuje prawica oraz partie religijne, po palestyńskiej zaś radykałowie spod znaku Hamasu bądź Islamskiego Dżihadu.
Nawet odwaga obu stron nie wystarczy, a właściwie nie uda się jej wykrzesać, jeśli Stany Zjednoczone nie przestaną jednoznacznie wspierać stanowiska Izraela i nie zmuszą swojego sojusznika do ustępstw. Nie ulega wątpliwości, że więzy łączące Izrael z Ameryką są wyjątkowe i Waszyngton w dającej się przewidzieć przyszłości nie zerwie sojuszu z Izraelem. Niezależnie od tego, czy w Białym Domu będzie zasiadał Demokrata czy Republikanin.
Pewne jest, że obecny stan rzeczy nie zwiększa bezpieczeństwa Izraela ani całego regionu. Stosowany przez Izrael zorganizowany system apartheidu wymierzony w Palestyńczyków oraz arabską społeczność zamieszkałą w Izraelu buduje tylko pokłady wrogości oraz nienawiści. Przemoc oraz represje nie są właściwą odpowiedzią, tak samo jak ostrzeliwanie rakietami żydowskich domów oraz samobójcze zamachy w izraelskich restauracjach. Spirala niezrozumienia i śmierci musi zostać przerwana.
Wielką szansę ma na to prezydent Barack Obama. Jego własna historia i doświadczenia życiowe, ogromna popularność oraz charyzma predestynują go do odegrania kluczowej roli w doprowadzeniu do porozumienia pokojowego pomiędzy Izraelem a Palestyńczykami. Za pierwszym krokiem w dobrą stronę, tj. presją na wstrzymanie rozbudowy żydowskich osiedli na palestyńskiej ziemi, muszą podążyć kolejne. Przede wszystkim, o czym wspomina Zbigniew Brzeziński, amerykańska administracja musi przedstawić w sposób jasny i precyzyjny swoje stanowisko w omawianej sprawie. Dotychczas bowiem nie zostało ono sformułowane, co podważa wiarygodność Ameryki i poddaje w wątpliwość rzeczywiste zaangażowanie Obamy w proces pokojowy.
Obama musi zetrzeć się nie tylko z prawicowo-religijnym rządem Beniamina Netaniahu, ale także - a może przede wszystkim - z armią oddanych izraelskiej prawicy lobbystów w Stanach Zjednoczonych. Biały Dom musi odzyskać całkowity wpływ na politykę amerykańską wobec Izraela oraz Bliskiego Wschodu, kończąc z neokonserwatywną ideologią tożsamości interesów Izraela i Ameryki. Gdzie interesy są zbieżne, Waszyngton bez wątpienia będzie działał po myśli także Izraela; jednak w każdym innym przypadku będzie realizował własną politykę.
Gdy o takiej oczywistości napisali amerykańscy politolodzy John Mearsheimer oraz Stephen Walt, nie tylko poddano ich druzgocącej krytyce, ale próbowano przyczepić im łatkę antysemitów. Tak samo potraktowano ex-prezydenta Jimmy'ego Cartera, człowieka całym sercem oddanego pokojowi na Bliskim Wschodzie. Jego książka "Palestine. Peace Not Apartheid", będąca inspiracją do bieżącego oraz poprzedniego wpisu na blogu, spotkała się z gruntowną krytyką, a Carter także został mianowany antysemitą. W założeniu ma to eliminować głos nazwanych w ten sposób osób z dyskusji, jednak magiczne zaklęcie przestaje działać. Coraz więcej osób w Ameryce zdaje sobie sprawę z tego, że niemal bezwarunkowe i bezkrytyczne popieranie Izraela oraz zezwalanie na stosowanie apartheidu wobec Palestyńczyków szkodzi Stanom Zjednoczonym.
Szermujący łatkami antysemityzmu, krytykujący wszelkie głosy wzywające do pokoju krytykanci uwielbiają określać wpisy takie jak ten mianem utopijnego lewactwa. Będąc w towarzystwie Brzezińskiego, Cartera czy Bakera, mogę być lewakiem wierzącym w utopię pokoju na Ziemi Świętej i współistnienia dwóch przyjaznych sobie państw.
Pokój jest na wyciągnięcie ręki. Jest coraz bliżej. Nawet mimo obstrukcji stosowanej przez rząd pod wodzą Netaniahu. Neokoni i reszta prawicowego betonu może histeryzować, lamentować i krzyczeć - ale fakty są nieubłagane. Konsensus pokojowy zdobywa poparcie, a zdrowy rozsądek musi wreszcie zwyciężyć. Czy będzie to za rok, pięć czy piętnaście, tego nie wie nikt. Jednak głos większości zwycięży. Im szybciej, tym lepiej. Dla wszystkich.
Artykuł ukazał się pierwotnie na blogu Piotra Wołejki. Przedruk za zgodą autora.
Portal Spraw Zagranicznych pełni rolę platformy swobodnej wymiany opinii - powyższy artykuł wyraża jedynie prywatne poglądy autora.