Robert Czulda: Gangi atakują
- Robert Czulda, Polska Zbrojna
W Ameryce Południowej w wojnie rządów państw z gangami każdego roku ginie więcej osób niż w Iraku i Afganistanie.
Zmagania z przestępczością, także zorganizowaną, nie są oczywiście niczym nowym. Najbardziej znane grupy przestępcze – choćby włoska Camorra czy chińskie Triady – działają od XIX wieku. Początków japońskiej Yakuzy można szukać już dwa wieki wcześniej. Obecnie jednak charakter i skala problemu zmieniają się, a państwa coraz częściej prowadzą otwartą wojnę z bandytami. Jak oszacował Międzyamerykański Bank Rozwoju (IDB), koszt wojen z przestępcami w Ameryce Łacińskiej to aż 14,2 procent PKB.
Tak duże zagrożenie powoduje oczywiście osłabienie władzy państwowej. „Nie mamy tu do czynienia z gwałtownym uderzeniem, jak zamach stanu, czy też z długotrwałą walką rewolucyjną”, uważa profesor Max G. Manwaring. „To powolny proces przejmowania kontroli nad terytorium i ludźmi, ulica za ulicą”. Swoista pełzająca rewolucja, a przez to jeszcze groźniejsza, bo trudniejsza do zauważenia i zwalczenia.
„Przestępczość wewnętrzna i towarzysząca jej destabilizacja to obecnie największe zagrożenie bezpieczeństwa narodowego państw Ameryki Łacińskiej”, stwierdziła była wiceminister sprawiedliwości Salwadoru Silvia Aguilar. Trudno nie przyznać jej racji – problem ten dotyczy szczególnie tego właśnie kontynentu, gdzie każdego dnia trwa brutalna i krwawa wojna, w której ginie więcej osób niż w Iraku i Afganistanie.
Brazylia w ogniu
W każdym przypadku powtarza się ten sam scenariusz – gangi najpierw wkraczają na określony obszar, a z czasem – gdy władza państwowa jest zbyt słaba, aby je zlikwidować – przejmują nad nim kontrolę, tworząc państwo w państwie. I nieważne, czy chodzi o Afganistan, Polskę, czy Brazylię.
Permanentna wojna jest stałym elementem krajobrazu tego ostatniego państwa. Mimo zainwestowania prawie dwóch miliardów dolarów brazylijskie władze zdają się być bezsilne. Fawele, slumsy, głównie w słonecznym Rio de Janeiro, są coraz większe, a policja nie radzi sobie z przestępczością, która jest jedną z najwyższych na świecie. „Tutejsze walki miejskie nie różnią się niczym od tych w Iraku”, przekonuje kapitan Bushnello z elitarnej grupy policyjnych snajperów.
„Narkoterroryści używają granatów, kałasznikowów, bomb, karabinów maszynowych i stosują takie techniki, jak partyzanci w Iraku. Tyle tylko, że handlarze w Brazylii mają dużo większe doświadczenie w walce miejskiej”, dodaje kapitan Tramountini z zespołu interwencyjnego.
Brazylia jest w stanie wojny z przestępcami, w której ofiary po obu stronach liczy się w setkach. W ciągu dziesięciodniowej bitwy w 2003 roku zaatakowano 50 posterunków policji z użyciem broni maszynowej i bomb własnej produkcji. Zginęło trzech policjantów, 12 zostało rannych. W połowie 2006 roku w dwóch atakach w stanie Săo Paulo zginęło 35 policjantów, 14 „podejrzanych” i kilka przypadkowych osób, które miały pecha znaleźć się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Według oficjalnych danych, w 2002 roku zanotowano prawie 50 tysięcy morderstw. Każdego roku ginie w kraju około 300 policjantów. Gangsterzy wybierają za cel radiowozy, popularne wśród policjantów lokale, sądy, posterunki policji. Podpalają autobusy, atakują banki. Strzelają nawet do strażaków, bo podlegają jurysdykcji policji stanowej.
W 2006 roku, w tym samym czasie co zamieszki, wzniecono ponad 80 powstań w więzieniach. Według danych Amnesty International, liczba zgonów z powodu ran postrzałowych w latach 90. w samym tylko Rio de Janeiro była większa niż w konfliktach zbrojnych w Sierra Leone czy Angoli. Na początku 2006 roku brazylijskie władze zdecydowały się wysłać na ulicę Rio wojsko – ponad 1,5 tysiąca żołnierzy, przy wsparciu śmigłowców oraz czołgów, okupowało miasto przez ponad tydzień. Nie udało się jednak osiągnąć założonego celu – odzyskać broni skradzionej z wojskowego arsenału.
Wojna o Juarez
Z coraz większymi problemami mierzy się także rząd Meksyku. Odkąd w 2006 roku prezydentem został Felipe Calderón, zanotowano w tym kraju 10 tysięcy morderstw związanych z wojną narkotykową. W samym tylko 2008 roku zginęło sześć tysięcy osób. Sytuacja staje się coraz gorsza. Nic więc dziwnego, że amerykański sztab przyrównał Meksyk do Pakistanu i stwierdził, iż oba państwa są zagrożone upadkiem.
Gangsterzy stanowią realną siłę polityczną. Setki kandydatów w wyborach zostało zamordowanych, bowiem nie spodobali się szefom grup przestępczych. Porwania, zastraszania i pobicia są na porządku dziennym. Z tego też powodu coraz częściej politolodzy zastanawiają się, czy Meksyk jest w ogóle państwem demokratycznym. Cóż z tego, że odbywają się tam wolne wybory, skoro wybrani przez społeczeństwo kandydaci i tak giną. „Handlarze narkotyków weszli w struktury nie tylko władz federalnych, ale również władz regionów i miejskich”, przestrzega były prokurator generalny Meksyku. „Gangsterzy spenetrowali wszystkie gałęzie władzy, stając się największą organizacją gospodarczą na świecie”.
Polem bitwy jest przygraniczne miasto Juarez, w którym działa około 320 różnych gangów. Front przebiega też przez Nuevo Laredo, gdzie aktywne są 24 takie grupy. W obu miastach przestępcze bojówki liczą co najmniej 17 tysięcy członków, uzbrojonych w granatniki, bomby, broń maszynową, a nawet śmigłowce. Gangsterzy wzorują się na Los Zetas, organizacji paramilitarnej mafii meksykańskiej, którą w 1997 roku założyło 31 dezerterów z powietrznodesantowej grupy specjalnej meksykańskich sił zbrojnych. W Meksyku doszło nawet do zawarcia sojuszu strategicznego gangsterów z grup Zatoki, Juarez, Sinaloa i Tijuana. Ta swoista „unia” negocjuje wspólnie szczegóły tranzytu kokainy do Stanów Zjednoczonych oraz warunki wejścia na rynek meksykański, którego wartość szacuje się na miliard dolarów rocznie.
Ponadmiliardowa pomoc Stanów Zjednoczonych nie zdała się na nic, i to mimo wysłania na ulice Meksyku 45 tysięcy żołnierzy. W ostatnich miesiącach konieczne okazało się dosłanie do Juarez pięciu tysięcy żołnierzy, co jednak znowu nie przyniosło żadnych efektów. Już teraz wojsko przeszukuje domy, kontroluje samochody i prowadzi zbrojną ofensywę z bojówkami gangsterów. Amerykański sekretarz bezpieczeństwa wewnętrznego Michael Chertoff przyznał, że przygotowano plan wysłania wojska na granicę z Meksykiem, jeśli sytuacja się pogorszy. Były już szef CIA generał Michael Hayden stwierdził otwarcie: „Meksyk może być większym problemem niż Irak”.
Wojsko bandytów
Sytuacja w Meksyku nie jest jednak aż tak zła, jak w innych państwach regionu. Liczba ofiar śmiertelnych na 100 tysięcy mieszkańców to „zaledwie” 11, podczas gdy w Kolumbii – 33, a Salwadorze – 50. Służby bezpieczeństwa ostrzegają, że coraz aktywniejsza jest grupa Mara, mająca charakter wielonarodowy – deportowani z USA do Ameryki Łacińskiej gangsterzy zwiększają wpływy w Meksyku i Salwadorze, a także w Stanach Zjednoczonych. Amerykańska policja alarmuje, że latynoscy gangsterzy przejmują kontrolę nad społecznościami imigrantów w Waszyngtonie, Maryland i Virginii, gdzie liczba przestępstw – w tym i morderstw – systematycznie rośnie.
Wydaje się, że przyszłość owocować będzie tworzeniem się jeszcze radykalniejszych grup przestępczych, bardziej zdeterminowanych i gotowych otwarcie walczyć z władzą państwową. Niepokoi fakt, że przypominają one coraz bardziej prawdziwe siły zbrojne – są zorganizowane, mają broń ciężką, samoloty, śmigłowce, a nawet łodzie podwodne. Jedną z nich odkryła kolumbijska policja w 2006 roku – mogła przenosić narkotyki o wartości do 200 milionów dolarów. Inna z kolei miała wyporność 200 ton i mogła zanurzyć się na głębokość 100 metrów! Co gorsza, gangsterzy mają niekwestionowany atut, który w tej trudnej wojnie może okazać się decydujący – pieniądze. W samym tylko Meksyku w latach 2000–2006 zanotowano aż 100 tysięcy dezercji z wojska. Nic dziwnego, skoro mafia płaci żołnierzom 3 tysiące dolarów tygodniowo, a państwo – co najwyżej tysiąc dolarów miesięcznie.
Artykuł ukazał się w Polska Zbrojna . Przedruk za zgodą Redakcji.
Portal Spraw Zagranicznych pełni rolę platformy swobodnej wymiany opinii - powyższy artykuł wyraża poglądy autora.