Katarzyna Sarek: Na Tajwanie nadal status quo
Po wyborach na Tajwanie, w Waszyngtonie i Pekinie zapanowała ulga. Wyjątkowo zgodnie oba mocarstwa uważają bowiem, że reelekcja Ma Ying-jeou to gwarancja dobrosąsiedzkich stosunków z Chinami i spokoju w regionie. Czy oznacza to zniknięcie "kwestii Tajwanu" z agend dyplomatów?
Po wyborach prezydenckich i parlamentarnych w mediach zaroiło się od opinii, że głosując na rządzącą partię Tajwańczycy pokazali swoje zadowolenie z dotychczasowej polityki Ma Ying-jeou i że zdobył on mandat do jej dalszej kontynuacji. Na tegoroczną wygraną warto jednak spojrzeć przez pryzmat wyników uzyskanych podczas poprzednich wyborów. Stojący na czele Kuomintangu (KMT) prezydent Ma otrzymał co prawda więcej głosów od swojej przeciwniczki Tsai Ing-wen stojącej na czele Demokratycznej Partii Postępu - DPP (51,6 proc. do 45,63 proc.), ale tegoroczny wynik jest zdecydowanie słabszy od tego sprzed czterech lat, kiedy zdobył 58 procent głosów. Również wynik uzyskany przez jego partię w przeprowadzanych równocześnie wyborach do jednoizbowego parlamentu - Lifa Yuan - nie rzuca na kolana. Z 64 mandatami KMT utrzymało większość w 113 osobowej izbie, ale straciło aż 17 miejsc, podczas gdy DPP zwiększyła swój stan posiadania o 13 posłów, zdobywając 40 foteli.
Gospodarka, głupcze!
Dotychczasowa polityka prezydenta Ma, znanego z hasła "3 x nie: nie - niepodległości, nie - zjednoczeniu, nie - użyciu siły", polegała przede wszystkim na unikaniu wszelkich drażliwych politycznych kwestii i na rozwijaniu kontaktów gospodarczych z Chinami. Jego konkurentka do prezydenckiego fotela, również nie głosiła potrzeby zmiany statusu politycznego kraju, ale uważała, że nadmierne związki handlowe z ChRL doprowadzą do uzależnienia gospodarczego wyspy od wielkiego sąsiada i w efekcie do jej wchłonięcia. Tajwańczycy mimo obaw uznali, że bardziej odpowiada im wizja dotychczasowego prezydenta. Zwłaszcza, że przynosi ona jak na razie wymierne, brzęczące efekty.
W wyniku szesnastu porozumień prawnych i handlowych podpisanych w ciągu ubiegłej kadencji Ma, produkty i firmy tajwańskie zaczęły zdobywać chiński rynek. Najważniejszą z umów jest zawarta w czerwcu 2010 roku ECFA (Economic Cooperation Framework Agreement), w wyniku której zniesiono lub obniżono cła na setki produktów i zezwolono firmom tajwańskim na działalność w sektorach usług na kontynencie, np. bankom czy firmom inwestycyjnym.
Chińskie firmy w 2011 roku zainwestowały na Tajwanie 220 mln USD, firmy tajwańskie na kontynencie aż 13,1 mld USD, łączne saldo wymiany handlowej to 147 mld USD. Pod koniec 2011 roku tygodniowo odbywało się 558 lotów pasażerskich i 56 lotów cargo pomiędzy 41 chińskimi miastami i dziewięcioma tajwańskimi.
Nie tylko rząd centralny wspomaga gospodarkę "odłączonej prowincji", nawet zwykli Chińczycy, którzy jako turyści zwiedzają piękną Formozę, zakupami i konsumpcją dokładają kolejne nitki do coraz silniejszych więzów pomiędzy krajami. Polityka prezydenta Ma na pewno przyczyniła się do rozwoju tej bezprecedensowej wymiany handlowej, ale warto pamiętać, że Chiny zostały najważniejszym partnerem handlowym Tajwanu już w 2003 roku podczas prezydentury awanturniczego Chen Shui-biana, który forsując kwestię niepodległości wyspy zaognił stosunki i z Chinami i z USA, ale jak widać nie lekceważył gospodarki. Już olbrzymia liczba mieszkających na stałe w Chinach Tajwańczyków (nie ma oficjalnych statystyk, podaje się od 1 do 3 mln ludzi) może się wkrótce znowu powiększyć, bowiem w ostatnich dniach władze ChRL ogłosiły, że mieszkańcy wyspy, nawet jako osoby fizyczne, będą mogli bez dodatkowych zezwoleń prowadzić lokale gastronomiczne i handel detaliczny w kilku największych chińskich miastach.
Dawid i Goliat
Patrząc na coraz ściślejsze związki gospodarcze pomiędzy, teoretycznie wciąż pozostającymi w stanie wojny, krajami nasuwa się pytanie – co dalej? Pekin ani przez chwilę nie ukrywa, że dąży do definitywnego rozwiązania "kwestii tajwańskiej", czyli zjednoczenia, zaś mieszkańcy Tajwanu równie zdecydowanie nie mają na to ochoty. Według zeszłorocznych sondaży, za zjednoczeniem opowiada się jedynie 12 proc. Tajwańczyków, za niepodległością 22,7 proc., za bezterminowym utrzymaniem obecnej sytuacji 25,7 proc., a 33,6 proc. chciałoby na razie utrzymać status quo, a zadecydować o przyszłości wyspy w niesprecyzowanej przyszłości. Nawet lekkie podejrzenie, że Ma Ying-jeou planuje zmienić polityczny stan zawieszenia równałoby się spektakularnej klęsce wyborczej. Dlatego w trakcie kampanii szef Kuomintangu wciąż musiał uspokajać wyborców powtarzając, że zbliżenie gospodarcze z kontynentem nie spowoduje zmiany formalnego statusu Tajwanu i że za swojej kadencji, ani nie doprowadzi do ogłoszenia niepodległości, ani do zjednoczenia z Chinami.
Na ściślejszych kontaktach z potężnym sąsiadem nie korzystają bowiem w takim samym stopniu wszyscy mieszkańcy, co zresztą pokazały wyniki wyborów. Najwięcej zyskały koncerny, które przenosząc produkcję do Chin obcięły swoje koszty, ale spowodowały zamykanie fabryk i wzrost bezrobocia na Tajwanie. Szefowie największych firm, jak HTC, Hon Hai Precision (Foxconn) czy Formosa Plastic Group bez ogródek wskazywali Ma Ying-jeou jako kandydata, który gwarantuje utrzymanie pokoju, stabilności i rozwoju stosunków gospodarczych, a ponieważ gra toczyła się o najwyższą stawkę, koncerny ufundowały swoim przebywającym w Chinach pracownikom powrót do kraju specjalnie na głosowanie. Szacuje się, że aż 200 tys. Tajwańczyków przyleciało z Chin specjalnie aby oddać głos. Wiadomo na kogo.
{mospagebreak}
Poza niechęcią Tajwańczyków do zmiany status quo, drugim czynnikiem, który niewątpliwie wpłynie na przyszłe stosunki pomiędzy Chinami i Tajwanem, jest nadchodząca zmiana na szczytach władzy w Pekinie. W październiku tego roku i marcu następnego ustąpią ze stanowisk Hu Jintao, Wen Jiabao i pięciu innych (z dziewięciu) członków Komitetu Centralnego KPCh. Powszechnie uważa się, że władze chińskie będą unikać konfliktowych sytuacji z Tajwanem pragnąc zachować spokój w drażliwym okresie przekazywania władzy. Ale w dłuższej perspektywie nowe pokolenie przywódców, zdecydowanie bardziej asertywne i pewne swojej pozycji w świecie, może zechcieć skuteczniej zająć się kwestią "zbuntowanej prowincji".
Obie strony zdają się to mieć na uwadze, bowiem mimo potoków zapewnień o przyjaźni i współpracy, Chiny wciąż celują swoimi 1500 pociskami w Tajwan, a tenże we wrześniu ubiegłego roku po raz kolejny dokupił wyposażenie do swoich F-16 za prawie 6 mld USD. Zresztą, jak już szepcą politolodzy w pekińskich i tajpejskich korytarzach, kończą się stosunkowo proste do uporządkowania kwestie gospodarcze, komunikacyjne czy edukacyjne, niedługo nadejdzie czas na te zasadnicze – polityczne. I wtedy wbrew nadziejom wielu, może okazać się, że wypracowana przez Ma i Hu mała stabilizacja zakończy się spektakularnym hukiem.
Dobry przykład
Tegoroczne wybory prezydenckie i parlamentarne, poza przypomnieniem światu, że Tajwan wciąż istnieje, przyniosły inny zaskakujący efekt. Dzięki nim miliony Chińczyków z kontynentu zobaczyło jak działa demokracja. Podczas gdy oficjalne media, zgodnie z zaleceniem wydziału propagandy, publikowały wyłącznie suche komunikaty dostarczone przez agencję Xinhua (w których stawano na głowie, aby nie nazwać Ma prezydentem), to internet pozostawiono samemu sobie. Dzięki temu chińscy internauci (jest ich już 500 mln) mogli na żywo obserwować kampanię wyborczą, debaty kandydatów, publiczne manifestacje zwolenników czy sam przebieg głosowania.
Najgorętszym medium było Weibo (odpowiednik Twittera), na którym toczyły się zażarte dyskusje na temat demokracji, praw obywatelskich i prawa wyborczego. Na Chińczykach olbrzymie wrażenie wywarła spokojna i kulturalna kampania wyborcza, podczas której nie zanotowano żadnych poważnych incydentów czy oszustw, a przegrana partia przyjęła porażkę ze spokojem i godnością. W internecie zaczęła krążyć masa trudnych pytań. Dlaczego na Tajwanie możliwa jest demokracja, a u nas nie? Czemu Tajwańczycy mogą sami wybierać rządzących? Czym różnimy się od nich, że my wciąż nie jesteśmy "gotowi" na bezpośrednie wybory? Pytania szczególnie aktualne przed październikową zmianą warty w Zhongnanhai.
Prędzej czy później zawsze trzeba się odwdzięczyć za okazane fawory. Przekonał się o tym Ma Ying-jeou, kiedy niedawno zasygnalizował, że Tajwan chciałby dołączyć do państw zrzeszonych w Trans-Pacific Partnership (TPP). Forsowane przez Obamę porozumienie tworzy nie tylko obszar handlowy o 40 proc. większy niż Unia Europejska, ale jest również klubem sojuszników Stanów Zjednoczonych. Chiny, które słusznie odczytują pomysł utworzenia TPP jako przeciwwagi dla swoich mocarstwowych zapędów na Pacyfiku, nie wyobrażają sobie takiego scenariusza i bez ogródek postraszyły - albo TPP albo ECFA. Trudno się w końcu spodziewać, aby po kilku latach łagodnej polityki i uzależniania od siebie tajwańskiego biznesu, Pekin chciał wypuścić z rąk oswojoną wyspę.
Łaska pańska na pstrym koniu jeździ. Nasze polskie powiedzenie pasuje jak ulał, bo nazwisko prezydenta - Ma oznacza konia. Na karykaturach przedwyborczych przedstawiano go dlatego jako rumaka, na którego grzbiecie rozpiera się Hu Jintao. Wszyscy zachodzą w głowę, dokąd razem dojadą.