Roman Przasnyski: Kapryśny związek dolara z akcjami
- Roman Przasnyski, Open Finance
Ostatniej hossie na rynkach akcji, trwającej od wczesnej wiosny 2008 roku, najwyraźniej sprzyja słaby dolar. Trudno się temu dziwić, skoro jej narodziny zawdzięczamy ekstremalnie luźnej polityce pieniężnej Fed. Zerowe stopy procentowe w Stanach Zjednoczonych oraz gigantyczne programy stymulowania gospodarki musiały doprowadzić do wzrostu cen aktywów.
Choć ujemna korelacja między dolarem a sytuacją na rynkach akcji jest niezaprzeczalna, to jednak zdarzają się od tej zasady odstępstwa. Inwestorzy giełdowi powinni więc patrzeć z uwagą na to, co dzieje się na rynku walutowym.
Ostatniej hossie na rynkach akcji, trwającej od wczesnej wiosny 2008 roku, najwyraźniej sprzyja słaby dolar. Trudno się temu dziwić, skoro jej narodziny zawdzięczamy ekstremalnie luźnej polityce pieniężnej Fed. Zerowe stopy procentowe w Stanach Zjednoczonych oraz gigantyczne programy stymulowania gospodarki musiały doprowadzić do wzrostu cen aktywów. Ten cel amerykańskiemu bankowi centralnemu udało się zrealizować w pełni. Zbieżność dna bessy na rynku akcji ze szczytem siły dolara w marcu 2009 roku z pewnością nie była przypadkowa. Ucieczka od ryzykownych inwestycji w akcje i surowce do amerykańskiej waluty, sprawiającej wrażenie najbezpieczniejszej lokaty kapitału zakończyła się właśnie wówczas. Na początku marca 2009 roku rozpoczęła się nowa era kupowania wszystkiego za taniejące dolary.
Od marca do listopada 2009 roku S&P500 zwiększył swoją wartość o 50 proc. W tym samym czasie indeks odzwierciedlający wartość dolara wobec koszyka walut zniżkował o ponad 13 proc. Tak dynamiczny wzrost na rynku akcji w tym czasie można tłumaczyć jedynie na dwa sposoby. Pierwszy to odreagowanie wcześniejszych potężnych spadków po największym od lat 30. ubiegłego wieku krachu. Drugi to właśnie taniejący gwałtownie w wyniku polityki Fed dolar. Ben Bernanke mówił wprost, że celem tej polityki jest wzrost wartości aktywów, w tym w szczególności akcji, po to, by Amerykanie znów poczuli się bogatsi i zaczęli wydawać więcej pieniędzy. Niestety nie miał sposobu na to, by powstrzymać spadek wartości ich domów, kupionych na kredyt. Ale z akcjami mu się udało. Przy okazji doprowadził do hossy na rynku surowcowym, z której skorzystały głównie największe banki, rekompensując sobie straty na hipotecznej piramidzie. Wydawało się więc, że – parafrazując stare powiedzenie – i owca będzie syta i wilk cały. Wystrzyżona na taniejących nieruchomościach i rosnącym gwałtownie bezrobociu owca, czyli amerykański konsument, nie poczuła się bogatsza z powodu giełdowej hossy i nie ruszyła na zakupy. Banki, czyli wilki, w znacznej mierze odpowiedzialne za całe to kryzysowe zamieszanie, zamiast finansować rozwój firm, poczuły pieniądz na Wall Street i rynkach surowcowych i stały się bogatsze. Gospodarka nadal drepcze sobie powoli z boku i z pewnością to nie jej mizerny wzrost spowodował giełdową hossę.
Co ciekawe, hossa ta nie załamała się ani na moment, w czasie gdy od początku grudnia 2009 roku do końca maja 2010 roku indeks odzwierciedlający siłę dolara dynamicznie rósł. To sześciomiesięczne umocnienie amerykańskiej waluty spowodowało jedynie stosunkowo niewielką korektę na Wall Street dopiero w swej końcowej fazie. W maju ubiegłego roku S&P500 stracił 8,2 proc., a czerwiec dołożył do tego zniżkę o kolejne 5,4 proc. W tym czasie giełdowy wskaźnik stracił łącznie 15,5 proc., licząc od kwietniowego maksimum do czerwcowego dołka. Dolarowy indeks w tym okresie wzrósł o 14 proc.
Na ten okres rzadko spotykanej zbieżności umacniania się dolara i giełdowej hossy warto zwrócić uwagę z dwóch względów. Po pierwsze, dynamiczny wzrost siły amerykańskiej waluty wynikał głównie ze słabości euro, spowodowanej kłopotami krajów grupy PIIGS i częściowo zwiększeniem się awersji do ryzyka. Ta ostatnia nie była aż tak silna, by doprowadzić do wyprzedaży akcji na amerykańskiej giełdzie. Dokuczyła jedynie inwestorom operującym w Europie i na rynkach wschodzących. Najbardziej istotne źródło hossy, czyli luźna polityka Fed, nie doznało żadnego uszczerbku. I dlatego skończyło się jedynie na trochę poważniejszej korekcie tendencji wzrostowej na Wall Street. Po drugie, pewną wskazówką na najbliższą przyszłość może być podobieństwo skali giełdowej korekty i umocnienia się dolara.
Trwająca od lipca 2010 do kwietnia 2011 roku szczęśliwa modelowa rozbieżność hossy na rynku akcji i deprecjacji wartości amerykańskiej waluty zaczyna bowiem się chwiać. Indeks dolara po osiągnięciu w kwietniu poziomu najniższego od jesieni 2008 roku zaczyna iść w górę, zaś S&P500 zdaje się coraz wyraźniej szykować do spadkowej korekty. Poprzednio poczynione obserwacje i analiza powodów obecnego umocnienia się dolara pozwalają na rysowanie scenariusza analogicznego do tego sprzed roku. Ben Bernanke stanowczo zapowiedział kontynuację luźnej polityki pieniężnej, a Europejski Bank Centralny rozpoczął cykl jej zaostrzania. Dolar więc nie ma systemowego powodu do umacniania się, a jego siła znów wynika z problemów z greckim zadłużeniem. Byki mogą więc spać spokojnie, przyjmując z dużym prawdopodobieństwem, że czeka nas co najwyżej nieco większa korekta na giełdach. Prawdopodobnie będzie ona słabsza, niż ta z maja-czerwca ubiegłego roku. Kłopoty zaczną się wówczas, gdy dolar zacznie umacniać się w wyniku działań Fed. Ale to nastąpi najwcześniej za kilka miesięcy.