Mariusz Jankowski: "Mama Europa"- czyli jak Merkel wskrzesza eurokonstytucję
Zakończony w Brukseli szczyt Rady Europejskiej przyniósł ważne rozstrzygnięcia w zakresie zarządzania energią i ochrony środowiska. Widać wyraźnie, że Unia intensyfikuje swoje działania w zakresie polityki energetycznej. Jak dotychczas nie wypracowano zasady solidarności, o którą znów na szczycie zaapelowała polska delegacja. Nie ma pewności, czy zostanie ona w ogóle kiedykolwiek uzgodniona. Jednak z powodu wzrastających cen konwencjonalnych surowców energetycznych, należy się spodziewać zacieśniania unijnej współpracy w tym obszarze. Już dziś Unia zmuszona jest importować ok. 50% zużywanego gazu i ropy naftowej, a prognozy przewidują dalszy wzrost tych wskaźników.
Niemcy zużywają najwięcej energii spośród wszystkich krajów Unii. Nic więc dziwnego, że kolejne ustalenia w tym zakresie mają miejsce w czasie niemieckiej prezydencji. Kanclerz Angela Merkel miała powody do zadowolenia, ponieważ po raz kolejny dała się poznać jako sprawny negocjator. Pytanie tylko, czy w najważniejszej dla niej kwestii sprawy wyglądają równie pomyślnie.
Merkel dużo lepiej wypada w polityce zagranicznej niż na krajowym podwórku. Dostrzegają i doceniają to sami Niemcy. Financial Times Deutschland twierdzi nawet, że w dniu dzisiejszym Henry Kissinger mógłby śmiało dzwonić do Merkel, jeśli chciałby wiedzieć co się dzieje w Europie. Jednak energia i ochrona środowiska, to jedno, a problem eurokonstytucji, to całkowicie inny stopień trudności. Zresztą w Brukseli debatowano o sprawach, które w ostatnich miesiącach były bardzo popularne, co z pewnością wzmocniło pozycję Merkel. W Niemczech mówi się, że jeśli jej plan wskrzeszenia procesu ratyfikacji Traktatu ustanawiającego Konstytucję dla Europu ma się powieść, musi się to stać do końca czerwca. Wprawdzie zaplanowany na 2008 rok przegląd unijnego budżetu mógłby stać się narzędziem w negocjacjach z Brytyjczykami, ale taki wariant komplikuje francuskie przewodnictwo w drugiej połowie tego roku. Propozycje przekonania Wielkiej Brytanii do rozwiązań instytucjonalnych nowego traktatu za cenę zrenacjonalizowania polityki rolnej, najprawdopodobniej byłyby nie do przyjęcia dla Francji. Werner Hoyer z FDP w tym kontekście jest bardziej dosadny mówiąc, że „Francuzom nikt nie ufa”.
Stworzenie warunków dla przyspieszenia procesu ratyfikacyjnego eurokonstytucji jest aktualnie dla niemieckiej dyplomacji sprawą absolutnie priorytetową. Przyjmując na siebie tak dużą odpowiedzialność, Niemcy pragną zachować pełną kontrolę nad kierunkami toczącej się debaty.
Kiedy w styczniu br. z inicjatywy Hiszpanii i Luksemburga doszło do spotkania państw tzw. Przyjaciół Traktatu Konstytucyjnego, Niemcy skrytykowały tę inicjatywę. 18 państw, które ratyfikowało już traktat konstytucyjny oraz Irlandia i Portugalia opowiadające się za jego przyjęciem, chciały zaakcentować potrzebę zintensyfikowania tego procesu. Nie przystawało to jednak do strategii niemieckiej dyplomacji, która zakłada poufne i bilateralne konsultacje. Wywieranie presji na sceptykach z pewnością nie leży w niemieckim interesie, dlatego też hiszpańsko-luksemburska inicjatywa poniosła fiasko, a zaplanowane na luty kolejne spotkanie w ogóle nie doszło do skutku. Jest to dowód na to, iż nie ma dziś zgody na jakąkolwiek debatę nad przyszłością traktatu, która toczyłaby się bez niemieckiego przewodnictwa. Za jedynego równorzędnego partnera w tej kwestii Niemcy postrzegają Francję. Kanclerz Merkel unika jednak włączenia tematu eurokonstytucji do francuskiej kampanii wyborczej. Poczeka z pewnością na rozstrzygnięcia wyborów prezydenckich, które odbędą się we Francji na przełomie kwietnia i maja. Ostateczne wytyczne dla wznowienia procesu ratyfikacyjnego będą więc skonsultowane bądź z Nicolasem Sarkozy’m, bądź z Ségolèn Royal, których stanowiska Merkel poznała podczas ostatnio odbytych spotkań. Największa trudność tej strategii osadza się w tym, że od zakończenia wyborów we Francji do ogłoszenia „mapy drogowej” traktatu konstytucyjnego na brukselskim szczycie 21 i 22 czerwca pozostanie bardzo mało czasu.
W dniu dzisiejszym drużyna Merkel ma już informację o tym, jak kształtuje się stanowisko krajów, które nie ratyfikowały jeszcze traktatu. Pod okiem ministra spraw zagranicznych Steinmeiera pracowali Reinhard Silberg z Auswärtiges Amt i Uwe Corsepius z Bundeskanzleramt, którzy wysłuchali stanowisk przedstawicieli wszystkich krajów członkowskich w ramach poufnych, dwustronnych konsultacji. Oficjalne komunikaty z zakończonego właśnie szczytu milczą o postępach w tym zakresie, ale Merkel z pewnością rozmawiała na ten temat z przywódcami państw członkowskich. 25 marca na koniec obchodów 50-lecia podpisania Traktatów Rzymskich nastąpi uroczyste ogłoszenie Deklaracji Berlińskiej. Będzie to moment decydujący dla losów niemieckiej inicjatywy. Poznamy wtedy wytyczne przygotowane przez Berlin i batalia o traktat konstytucyjne wkroczy tym samym w nowy etap. Niemcy nie są cudotwórcami – jak na początku roku powiedział minister Steinmeier – jeśli jednak uda im się przekonać do traktatu największych oponentów, czyli Wielką Brytanię, Polskę i Czechy, to niemiecki sukces stanie się faktem. Zanim jednak Merkel będzie mogła triumfalnie przekazać Portugalii przewodnictwo w Unii, sporo się jeszcze napracuje, by doprowadzić do kompromisu w sprawie traktatu.
Jak wiadomo Niemcom zależy na przeforsowaniu projektu traktatu w miarę niezmienionej formie. Jest jednak oczywiste, że musi on ulec poprawkom, jeśli ma być jeszcze raz poddany procedurze ratyfikacyjnej we Francji i Holandii. Problem jednak w tym, że nie ma zgody co do charakteru tych zmian, a oczekiwania poszczególnych krajów – zarówno tych, które traktat zaaprobowały, jak i tych, które się wahają – są przeciwstawne.
Zaczyna się od problemu z samą formą nowego traktatu. Mówi się o tym, że Deklaracja Berlińska nie będzie go już nazywać konstytucją. Ma to wyeliminować wrażenie budowania wszechwładnej Unii, który rzekomo zniechęca społeczeństwa państw członkowskich do poparcia traktatu. Wyniki Eurobarometru z jesieni 2006 roku pokazują wyraźnie, że poparcie dla eurokonstytucji wzrasta i wśród krajów, które jeszcze nie ratyfikowały traktatu oscyluje średnio wokół 53 proc. Wzrosło ono we Francji (56 proc.) i w Holandii (59 proc.), ale największym paradoksem jest Polska. Polskie społeczeństwo, którego rząd jest zdecydowanie sceptyczny wobec eurokonstytucji, wykazuje 63 procentowe poparcie dla tego projektu. Te rozbieżności pokazują, że społeczeństwa kierują się w ocenie procesu integracyjnego własnymi kryteriami, często dystansując się od własnego rządu. Oczywiście obawa przed omnipotencją Brukseli istnieje, ale nie powinno się reagować na taki stan rzeczy socjotechnicznymi wybiegami, które notabene bardziej wyglądają na ustępstwo Brukseli w stronę rządów niektórych państw, niż na wyrozumiałość w stosunku do obywateli wspólnoty.
Zmiana nazwy traktatu jest niekonsekwencją, która naraża Unię na utratę reputacji. W kłopotliwej sytuacji stawia również społeczeństwa i rządy państw, które eurokonstytucji powiedziały „tak”. Zrobiły to przecież w przeświadczeniu szczególnej doniosłości tego dokumentu i mają prawo czuć się oszukane jeśli traktat ulegnie daleko idącym zmianom. Hiszpania - dla przykładu – zmianę w postaci skrócenia do jednego artykułu Karty Praw Podstawowych widzi jako wystarczający powód do kolejnego referendum, a przecież kolejnych referendów chcą uniknąć wszyscy. Nowy holenderski rząd już w umowie koalicyjnej przewidział wykluczenie ponownego referendum. Premier Holandii Jan Peter Balkenende jeszcze w lutym na spotkaniu w Eindhoven zakomunikował przewodniczącemu Barroso, że traktat - choć z pewnością wykorzysta się wyniki dotychczasowych prac – musi ulec zmianie, a reguły unijnej gry muszą uwzględnić zmieniającą się sytuację. Dla Holandii oznacza to konkretnie odejście od nazwy „konstytucja”, ponieważ bez tej korekty krajowa ustawa zasadnicza nie pozwoli holenderskiemu rządowi uniknąć referendum.
Anglicy świadomi wpływów, jakie na wyspach mają eurosceptyczne media, też chcą poddać traktat jedynie pod głosowanie w parlamencie. Gwarantem tej drogi jest jednak Tony Blair, który rządzić będzie co najwyżej do września. Jeśli później władzę przejmą konserwatyści z Cameronem na czele, może się okazać, że warunki stawiane przez Wielką Brytanię ulegną zmianie. Wtedy może nie wystarczyć tzw. klauzura „opt-out” i proces ratyfikacyjny napotka nową przeszkodę.
Klauzura „opt-out” – znana z wcześniejszych traktatów – sprowadza się do dołączenia odpowiednich protokołów do tekstu traktatu, który dotyczy wtedy tylko danego państwa. Oczywiście jest to kolejny krok do rozmycia traktatu konstytucyjnego. Logicznie niezrozumiałym dla przeciętnego obywatele jest to, że ten pomysł jest konsekwencją planu, który podobno ma zapewnić spójność i przejrzystość nowego dokumentu. Minister spraw wewnętrznych Włoch Giuliano Amato proponuje w nim, aby traktat o zmienionej nazwie łączył i redukował dwie pierwsze części dotychczasowego dokumentu. Propozycja dodatkowych protokołów wynika z próby niezmieniania zasadniczej treści traktatów, za czym opowiada się zdecydowana większość krajów członkowskich.
Temu właśnie argumentowi uległ również Sarkozy, który wcześniej opowiadał się za „minitraktatem”. W przeddzień wyborów skłania się raczej ku wersji „zwyczajnego traktatu”, czyli takiego jak poprzednie. Jest on również – w przeciwieństwie do Royal – konsekwentnym przeciwnikiem referendum. Na łamach „Die Welt” jego doradca – Alain Lamassoure ujawnia plany swojego szefa. Podobnie jak u Amato Karta Praw Podstawowych powinna być zawarta w jednym artykule. Część trzecia, jako podsumowanie dotychczasowych traktatów, powinna w ogóle zostać odrzucona. Prawdziwą esencję traktatu, który liczyłby wtedy nieco ponad sto artykułów, powinna stanowić część pierwsza, która reguluje nowy porządek instytucjonalny. Taki wariant – jak pisze Frankfurter Allgemeine Zeitung – to wyraźne zbliżenie do niemieckiego stanowiska. Czyżby konsultacje kanclerz Merkel przynosiły rezultaty? Wielce prawdopodobne, że odbiją się one również w poczynaniach Royal, która rozmawiała z Merkel zaledwie parę dni temu.
Polska jest jednym z siedmiu państw (nie licząc Francji i Holandii), które nie ratyfikowały jeszcze Traktatu ustanawiającego Konstytucję dla Europy. Nowe kraje członkowskie – Rumunia i Bułgaria mają to już za sobą, a w Niemczech dokument przyjęty przez parlament czeka na kontrasygnatę prezydenta. Obligatoryjne referendum spośród pozostałej siódemki przewiduje prawodawstwo Danii i Irlandii. Co zrobi polski rząd? Jego nadzieje, że wraz z upływem czasu stanowisko opinii publicznej zrówna się z jego sceptycznym podejściem, raczej się nie sprawdzą. Europa pod niemieckim przewodnictwem coraz mocniej naciska na udzielenie konkretnej odpowiedzi. Dłużej zwlekać się już nie da.
Merkel w piątek przyleciała do Polski i będzie to bardzo ciekawe wydarzenie. Panią kanclerz w Warszawie czeka arcytrudne zadanie. Musi polskie władze przekonać do odejścia od zapisów nicejskich, mówiących o zasadzie głosowania w Radzie UE, a to jak wiadomo u nas „śmiertelnie” drażliwa kwestia. Gra dla obu stron toczy się o wysoką stawkę. Polski sprzeciw dotyczy pierwszej części traktatu, do której – wypracowanej w toku szczególnie uciążliwych negocjacji – nikt nie ma ochoty wracać. Tu akurat tylko Polska zajmuje odrębne stanowisko i jeśli polski rząd będzie się upierał, najprawdopodobniej poniesie porażkę. Wtedy etykietka „europejskiego warchoła” przylgnie do Polski na stałe. Merkel wie doskonale, że dla powodzenia jej wielkiego planu musi złamać polski opór. Przyjeżdża więc do Polski z pakietem propozycji, które jej zdaniem mogą doprowadzić do kompromisu. Z charakteru przygotowań polskiej wizyty pani kanclerz wypływa wniosek, że w Berlinie nadzieja jeszcze nie umarła.