Ziemowit Szczerek: Trup w szafie niepodległego Kosowa
Kosowska niepodległość liczy już rok. Kosowarzy, po znanej dobrze i nam, Polakom, niepodległościowej euforii ze zdziwieniem zauważają, że problemy same się nie rozwiązują. A już na pewno nie rozwiązuje się jeden z problemów najważniejszych: sprawa serbskich enklaw w Kosowie.
Kosowska niepodległość liczy już rok. Kosowarzy, po znanej dobrze i nam, Polakom, niepodległościowej euforii ze zdziwieniem zauważają, że problemy same się nie rozwiązują. A już na pewno nie rozwiązuje się jeden z problemów najważniejszych: sprawa serbskich enklaw w Kosowie. Terytoriów, funkcjonujących nie tylko de facto poza prawem, ale też jakby poza czasem.
Ci, którzy ostatni raz byli w Prisztinie dziesięć lat temu, będą mieli poważne kłopoty, żeby rozeznać się w tym mieście. Starej Prisztiny już nie ma. Kosowska stolica eksplodowała zwariowanym budowlanym boomem, i pisząc „zwariowanym” ani na jotę nie przesadzam. Miasto wygląda tak, jakby mieszkańcy chcieli od razu, w miejsce starej, postjugosłowiańskiej regionalnej stoliczki, wybudować sobie Zachód. Nowe domy, nowe sklepy, nowe centra handlowe, ba – nowe osiedla, nowa rzeczywistość. Tanie, ale nowe materiały budowlane. Pozłacane klamki, z których często nie zdjęto jeszcze folii. Przy czym mało kto dba o jakiekolwiek planowanie urbanistyczne puchnącej Prisztiny. Tam, gdzie niedawno biegły pasterskie ścieżki, teraz są osiedlowe ulice. Nowe inwestycje: cegła, szkło, chrom - rozciągają się do dwudziestu kilometrów poza granicami miasta.
- Przez tyle lat Serbowie nas dusili, że w końcu tama pękła – mówi Pjeter, student ekonomii. – Te wszystkie nowe inwestycje są za pieniądze Kosowarów, którzy pracowali i nadal pracują na Zachodzie. W latach dziewięćdziesiątych wszyscy uciekali na Zachód, żeby nie iść w serbskie buciory i nie strzelać do Bośniaków. Teraz wracają.
Niezależnie od tego, czy to cała prawda, nie wspominając o grubych pieniądzach z szarej strefy, ten inwestycyjny boom w Kosowie robi wrażenie. Choć, jak się wydaje, podaż przerasta popyt i Kosowarzy, szczególnie w dobie kryzysu, prawdopodobnie nie będą mieli jak tego wszystkiego przejeść. Nie będzie miał kto wynajmować obficie budowanej przestrzeni biurowej, nie będzie miał kto kupować posprowadzanych aut. Już jesienią 2008 roku widać było, że niektóre budowane entuzjastycznie w szczerym polu budynki, w których miały mieścić się salony samochodowe, sklepy czy siedziby firm, służą po prostu za stodoły i lokalni chłopi najnormalniej w świecie zwożą do nich siano. Inne – dopiero co wybudowane – już się walą.
Ten boom jednak, jak nożem uciął, kończy się na terenach zamieszkałych przez Serbów. Kończą się nowe, świeżo tynkowane domy, zaczyna blacha falista i gigantyczne serbskie flagi. 10 kilometrów za Prisztiną – jak rezerwat – leży serbska enklawa. Kilka wiosek otaczających prawosławny klasztor w Graczanicy.
Wojska KFOR demonstrują swoją obecność w całym Kosowie, ale w serbskich enklawach jest ich szczególnie dużo. Zasieki, karabiny maszynowe, worki z piaskiem, transportery opancerzone. Dwaj szwedzcy żołnierze, prawie dzieciaki, trzymają karabiny tak, jak trzymają gitary członkowie metalowych kapel. Chłopaki strzegą klasztoru w Graczanicy. Są obwieszeni groźnie wyglądającym sprzętem i wiedzą, że są cool. Serbskie dziewczyny popatrują na nich ciekawie. Ojcowie serbskich dziewczyn w gruncie rzeczy też nic do KFOR-owców nie mają – zdają sobie sprawę, jak wyglądałaby sytuacja, gdyby ich nie było.
- KFOR jest w porządku – mówi właściciel położonej w centrum wsi kawiarni. – To sytuacja jest nie w porządku.
W Graczanicy ludzie rozpaczliwie próbują normalnie żyć. Ale jak żyć normalnie w miejscu otoczonym przez – wrogie im przecież, co by nie mówić – albańskie Kosowo. Kraj, którego nie uznają, ale cóż im z tego nieuznawania, jeśli Kosowo de facto istnieje, jeśli ma swoją policję, swoją administrację, a przede wszystkim swoich obywateli, Kosowarów, którzy nie wiedzą, jak się z Serbami porozumieć, bo zapomnieli, jak się mówi po serbsku.
- Znałem serbski, oczywiście, że znałem – mówi Kosowar Pjetar – ale zapomniałem. Raz na zawsze. I nie chce mi się go przypominać.
Tak więc po serbsku w Kosowie mówią tylko Serbowie. Jeśli Kosowar chce dogadać się z Serbem, mówi… po chorwacku. Tak, tak, to prawie ten sam język. W kosowskich szkołach języków obcych można nauczyć się angielskiego, niemieckiego, włoskiego – i chorwackiego właśnie. Nikt jednak w albańskim Kosowie nie będzie uczył serbskiego. Chorwackiego? – Proszę bardzo. Może się przydać.
Serbowie albańskiego raczej uczyć się nie chcą.
W Graczanicy nie płaci się w euro. Tu się płaci w serbskich dinarach. To jest Serbia i koniec, nie ma przeproś, nie ma euro. Przynajmniej teoretycznie, bo na bazarze pod klasztorem, gdzie starzy ludzie handlują rakiją, miodem i pyłkiem kwiatowym, chętniej przyjmowana jest jednak waluta UE.
- Trudno się żyje. Nasz świat ogranicza się do kilku wsi, dalej – Szkiptarzy, Albańczycy – mówi starszy mężczyzna spotkany pod klasztorem.
- Ostatni raz w Prisztinie byłam wtedy, kiedy musiałam z niej uciekać – mówi właścicielka jednego ze straganików – wielu mieszkańców Graczanicy to uchodźcy z Prisztiny.
Pytam kobiety, czy zdaje sobie sprawę z tego, że Prisztina strasznie się zmieniła.
- Słyszałam – odpowiada. – Nie interesuje mnie to.
Prisztina jest tylko dziesięć kilometrów stąd.
Dookoła klasztoru biegają dzieci, ostrzeliwują się z plastykowych, odpustowych karabinów.
Graczanica to obraz nędzy i rozpaczy. Zabiedzone domy, blaszane budy, w których mieszczą się sklepy z tanimi ciuchami. Te sklepy zastępują byłym mieszkańcom Prisztiny miejskie corso i eleganckie butiki. Wszędzie gigantyczne serbskie flagi i graffiti: „Samo Sloga Srbina Spasava” – „tylko jedność zbawi Serbów”, „Kosovo je Srbija”, hasła wychwalające Arkana i Ratko Mladicia.
Poczta jest serbska, przychodnia – serbska. Wszyscy tu żyją tak, jakby żadnego niepodległego Kosowa po prostu nie było. Po Graczanicy ludzie jeżdżą z serbskimi tablicami rejestracyjnymi. Jeśli ich nie mają – jeżdżą po prostu bez tablic. Jeśli muszą przejechać przez terytorium kontrolowane przez Albańczyków – przykręcają rejestracje kosowskie, które odkręcają zaraz po przekroczeniu serbskiej granicy. Traktują je jako zło konieczne.
- Można tak jeździć bez tablic? – Spytałem oficera belgijskiego KFOR-u w Leposaviciu, innej serbskiej enklawie, położonej na północy Kosowa.
- A co im zrobimy? – Wzrusza ramionami oficer. – W poważniejszych sprawach zawozimy ich do trybunału w Prisztinie. Ale czy mamy popadać w konflikt z lokalną społecznością z powodu tablic rejestracyjnych? Nawet nie wiadomo za bardzo, jakie prawo tutaj obowiązuje. Tu jest ziemia niczyja.
Tak to wygląda.
W Kosowskiej Mitrovicy znowu się biją. Przez chwilę było spokojnie, ale zamieszki wróciły. 10 lutego odbyła się serbska manifestacja. Na słynnym moście granicznym na rzece Ibar – dzielącym serbską i albańską część miasta - zasieki są złożone, ale tak, by w razie potrzeby można było zaciągnąć je na drogę w ciągu paru sekund. Wartę pełnią Francuzi. Nie mogą zejść z posterunku, więc gdy przez most przebiegają dzieci, ci dają im po parę euro, by po albańskiej stronie mostu kupiły im jakieś napoje.
Rzeka Ibar nie dzieli miasta na pół. Rzeka Ibar rozdziela dwa różne światy. Most jest prawie pusty. Ruch na nim jest niezauważalny.
Część serbska robi dość przerażające wrażenie. Pomiędzy betonowymi blokami powiewają gigantyczne serbskie flagi i rdzewieją blaszane szczęki - sklepy.
Ludzie dorabiają, jak mogą. Widziałem, jak na jedną z nadrzecznych uliczek wjechał samochód i otworzył kufer. W środku był dystrybutor paliwa. Można było zatankować za całkiem niezłą cenę.
Samochody mają serbskie rejestracje, albo nie mają ich wcale. Albańczycy nie wjeżdżają do części serbskiej, Serbowie do albańskiej. Oba brzegi rzeki wzajemnie się ignorują, i to raczej dobrze, bo gdy przestają się ignorować, płoną samochody i płynie krew. Ostatnio zamieszki znów się zaczęły, choć jeszcze we wrześniu bywalcy jednej z piwiarni po serbskiej stronie tłumaczyli mi, że czasy nienawiści już się skończyły.
- My sobie, oni sobie – machali ręką zrezygnowali starsi panowie.
- Wielu Serbów pracuje w UNMIK-owskiej administracji po drugiej, albańskiej stronie rzeki – mówili – muszą więc chodzić do Szkpitarów. Inni handlują po albańskiej stronie. Tu jest tylu KFOR-owców, tyle zasieków, jak w Bejrucie. Jest już raczej bezpiecznie.
Tyle tylko, że panowie siedzący w piwiarni mieli już swoje lata: pięćdziesiąt, sześćdziesiąt. Młode chłopaki siedzą na krawężnikach w koszulkach „Kosovo je Srbija”, patrzą na nowe, kolorowe inwestycje, które jak szyderstwo zieją z drugiego brzegu rzeki, i zapowiadają, że to wszystko jeszcze kiedyś tym Szkiptarom rozp…
30 grudnia w Mitrovicy znów wybuchły zamieszki. Paliły się – tradycyjnie – samochody i sklepy, kilka osób zostało rannych. Dowódca francuskiego KFOR-u, generał Michel Yakovleff ostrzega, że mitrovickie zamieszki mogą rozprzestrzenić się na cały kraj.
Raczej się nie rozprzestrzenią, Serbów jest po prostu zbyt mało. Jeśli cokolwiek miałoby wybuchnąć, wybuchłoby zaraz po ogłoszeniu kosowskiej niepodległości rok temu. W marcu 2008 roku w Mitrovicy zaczęły się zresztą zamieszki, w których zginął ukraiński policjant, a 28 policjantów z Polski zostało rannych.
Po wydarzeniach z 2004 roku, kiedy to po domniemanym (bardzo wątpliwym) spowodowaniu przez Serbów śmieci trzech albańskich chłopców, Kosowarzy dokonywali serbskich pogromów.
W mieście Prizren, niedaleko albańskiej granicy, na malowniczym, górskim zboczu zieje czernią wypalona serbska dzielnica. To blizna po 2004 roku. Mieszkańcy albańskich domów udają, że nie wiedzą, co się tam stało.
- Cyganie tu mieszkali, sami się spalili – mówi sympatyczny sklepikarz, mieszkający vis-a-vis spalonych domów.
- NATO zbombardowało Serbów, którzy tu mieszkali – mówi pan, który pracuje na nieodległej budowie.
Nikt nie chce przyznać, że to właśnie sąsiedzi – być może i sympatyczny sklepikarz, może i pan z budowy – zastosowali zasadę zbiorowej odpowiedzialności i zemścili się za wcześniejsze serbskie zbrodnie na swoich sąsiadach.
W serbskich miejscowościach w okolicach Strpców, kolejnej serbskiej enklawy, wiele tablic z nazwami miejscowości nosi ślady kul.
Serbowie nie podnoszą już za wysoko głowy. Nie dlatego, że boją się ją stracić, ale dlatego po prostu, że nie mają siły. Serbowie zamieszkują prawie wyłącznie w swoich gettach, które żyją na marginesie świata. Nie jest to – administracyjnie – Serbia, a de facto nie jest to Kosowo. Nie jest to w gruncie rzeczy nic konkretnego. To jedyna w Europie ziemia nieokreślona. Obumierające tereny, martwiejąca tkanka.
Kosowski rząd umywa ręce i wmiata problem pod dywan. Hashim Thaci demonstruje swoją niecierpliwość. Nie chce rozmawiać na temat kosowskich Serbów i domaga się od KFOR i UNMIK, żeby poradziły sobie ze sprawą, mimo, że wniosek Belgradu w sprawie pochylenia się nad serbskimi problemami wsparły UE i USA.
Nie, Kosowo to nie jest Serbia. Trudno domagać się, żeby ten - tak różniący się i tak skonfliktowany z Serbią kraj – wracał pod władzę Belgradu. Ale krótkowzroczna polityka Kosowarów, którzy z prześladowanych stali się prześladującymi, nie pomaga w pozyskaniu sympatii świata dla swojej sprawy, na której to sympatii i uznaniu tak Kosowu zależy.
Portal Spraw Zagranicznych pełni rolę platformy swobodnej wymiany opinii - powyższy artykuł wyraża poglądy autora.