Maciej Eckardt: Polska, Rosja, normalność
Pole bitwy o „prawdę historyczną” warto wyznaczyć tam, gdzie można ją wygrać, czyli na europejskiej szachownicy, która w sposób daleko różny od oczekiwań rosyjskich prestidigatorów, ukaże skutki paktu Ribbentrop-Mołotow.
Najpierw skłóciliśmy się sami ze sobą, bo nie ma w polskim kalendarzu takiej rocznicy, która nie byłaby dobrym pretekstem do kłótni. Potem obraziliśmy się na Putina, bo to Rusek z KGB, który na dodatek trzyma się ruskiej wersji historii. Potem obszczekaliśmy Amerykę, bo ani Obama, ani Clintonowa nie przyjechali się na Westerplatte, choć powinni. Nie warknęliśmy jedynie na kanclerz Merkel, bo ta akurat przyjechała i gadała do rzeczy. Następnie znowu obszczekaliśmy siebie, bo albo Donald za miękko gadał, albo Kaczor za ostro. Potem za słowa Kaczora obszczekali nas Żydzi, twierdząc, że Katyń, to nie jest żaden holokaust i że Kaczor z takim porównaniem najzwyczajniej przegiął.
Na koniec drugi Kaczor wygarnął, że Putina nie należało do Polski zapraszać, bo to absmak i poruta. Całości dopełnił wielki penis z napisem Putin, za który przebrali się członkowie PiS-u, dając upust swojemu wyrafinowanemu smakowi i – nomen omen – stosunkowi do Rosji. Jako żywo, nie było jeszcze u nas takiej praktyki, żeby premiera-gościa opozycja „witała” w tak prymitywny i obsceniczny sposób, nawet jeśli tego premiera szczerze nienawidzi. Nie trzeba dodawać, że właśnie taki obraz wizyty Putina w Polsce zobaczyli na ekranach swoich telewizorów Rosjanie. Tak pokrótce wyglądały u nas oficjalne obchody 70. rocznicy napaści Niemiec na Polskę.
Na Rosję patrzę chłodno, bez emocji i z dystansem. W ten też sposób patrzyłem na dość trywialną w sumie ofensywę propagandową rosyjskich mediów, odnoszącą się do okoliczności wybuchu II wojny światowej. Była do bólu przewidywalna. W żaden sposób mnie nie dotknęła jako Polaka, tak jak w żaden sposób nie dotyka mnie propaganda różnego rodzaju związków wypędzonych, czy innych sierot po Adolfie Hitlerze. Media roją się od historycznych szalbierstw, oryginalnych teorii, udanych syntez, jak i kompletnych odlotów, bo tym się karmią. Akcja rosyjskich mediów i części tamtejszych „historyków”, to dla mnie raczej dowód irytacji i frustrującej bezsilności wobec niewygodnych faktów, które są doskonale znane, a które Rosjanie najchętniej wymazaliby ze swojej historii.
Nad relacjami Polski i Rosji ciąży bolesny bagaż doświadczeń. To przekleństwo tych relacji. Dlatego też próba łączenia polityki historycznej z relacjami dyplomatycznymi skazana jest na porażkę. Z prostego powodu – różnimy się oceną faktów historycznych, wrażliwością, a także standardami. Stąd próba wymuszenia na Rosjanach np. uznania zbrodni katyńskiej za ludobójstwo spełza na niczym, bo jest zadaniem obiektywnie niewykonalnym, gdyż Rosjanie tej zbrodni jako ludobójstwo nie traktują. Owszem, przyznają się do niej, bo nie mają innego wyjścia, ale w jej ocenie stosują swoją miarę. To dla nas przykra okoliczność, ale taka jest brutalna prawda.
Rosyjska wrażliwość nie jest kompatybilna z naszą, dlatego lepiej skupić się na konsekwentnej polityce informacyjnej biegnącej obok oficjalnej ścieżki dyplomatycznej, wykorzystując wszelkie dostępne kanały komunikacji społecznej, aniżeli epatować naszym narodowym bólem kogoś, kto tego bólu nigdy nie zrozumie, choć go zadał. Rosję musimy widzieć taką, jaka jest. Z całym bagażem jej kompleksów, wyrachowanej i skalkulowanej brutalności, twardości i przemożnej chęci dorównania najlepszym. Powinniśmy w trudnych relacjach z nią konsekwentnie katalogować i eksponować nasze bieżące interesy, odsączając to, co zakłóca ich realizację.
Dlatego pole bitwy o „prawdę historyczną” warto wyznaczyć tam, gdzie można ją wygrać, czyli na europejskiej szachownicy, która w sposób daleko różny od oczekiwań rosyjskich prestidigatorów, ukaże skutki paktu Ribbentrop-Mołotow oraz fakty związane ze zbrodnią katyńską. Tak jak naszą politykę energetyczną w relacjach z Rosją powinniśmy wiązać z europejskim systemem bezpieczeństwa, tak i ocenę najważniejszych dla nas faktów historycznych w podobny sposób powinniśmy spróbować wpleść w europejską perspektywę, podbudowaną rzetelnymi badaniami historycznymi, które sami powinniśmy dla naszego dobra sfinansować w ramach szerokiego międzynarodowego projektu badawczego.
Wracając do obchodów 70. rocznicy wybuchu II wojny światowej, uważam że obecność na nich Putina była jak najbardziej wskazana i potrzebna. Choć wizyta ta nie przyniosła przełomu – bo przynieść jeszcze nie mogła – była jednym z tych małych kroków, które trzeba w końcu zacząć wykonywać, by dojść we wzajemnych relacjach do miejsca, z którego będzie można dostrzec przystanek „normalność”. I to taki przystanek, który nie będzie przystankiem na żądanie.
Artykuł ukazał się pierwotnie na stronie Macieja Eckardta. Przedruk za zgodą autora.
Portal Spraw Zagranicznych pełni rolę platformy swobodnej wymiany opinii - powyższy artykuł wyraża poglądy autora.