03 grudzień 2009
Do Nepalu wyruszyliśmy dość nieoczekiwanie, pod wpływem okazji. Choć staraliśmy się mimo to dobrze przygotować, na miejscu góry nas przerosły - nie da się ich sobie wyobrazić i nie da się na nie przygotować. W Himalajach wszystko jest większe, starając się dotrzymać kroku górom - motyle wielkości dwóch damskich dłoni, trawy wyższe od człowieka, ulewy przy których nie istnieją normy wodoodporności; miejscami wędrowaliśmy niczym w krainie Guliwera.
Trekking miał miejsce pod koniec pory monsunowej, co miało zasadniczy wpływ na jego kształt. Wciąż było pochmurno, a w niskich partiach gór deszczowo i pierwsze przebłyski słońca powitały nas dopiero, gdy wyszliśmy ponad deszczowe chmury. Z drugiej strony, opady na początku drogi dodatkowo urozmaiciły krajobraz i wypłoszyły innych turystów. Był natomiast nasz miejscowy przewodnik, który nie tylko znał góry, ale też wiedział, gdzie szukać drogi - ta bowiem po każdej porze monsunowej zmienia się. Obsuwanie urwisk, nowe wodospady i wylewające rzeki sprawiały, że wędrówka na własną rękę była opcją tylko dla najlepszych. Przy okazji chciałbym więc podziękować mu i polecić tym, którzy planują podróż do Nepalu
www.destinationhimalayatreks.com
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Wystrojona w piękne sari i biżuterię kobieta niewątpliwie wracała z ważnego święta. Nepalczyków stać na podróże tylko w najważniejszych okazjach
{mospagebreak}
Pierwszy dzień wędrówki po opuszczeniu autobusu i pierwsze zetknięcie z zieloną do granic możliwości przyrodą.
{mospagebreak}
Po trzech godzinach minęliśmy Bhulbule, ostatnie miejsce, gdzie da się dojechać jeepem. Dalej już tylko osioł, choć o tej porze roku i on ma problemy
{mospagebreak}
Spokojna rzeka wylała i pochłonęła brzegi. Gdy woda za półtora miesiąca opadnie, okolica będzie całkiem zmieniona
{mospagebreak}
Pierwsze dni były mordercze. Pod nogami nabrzmiałe wodą wodospady pełne śliskich kamieni, a z nieba ciągła mrzawka i tak duża wilgotność powietrza, że przez 4 dni nie mieliśmy ani jednej suchej rzeczy. Ręczniki zgniły, a elektronika padła - to ostatnie zdjęcie, jakie zrobił mój aparat w tych warunkach
{mospagebreak}
Fantastyczna okolica u wrót masywów górskich. Zielone poletka to ryż, który lada dzień zakwitnie na biało
{mospagebreak}
Jeden z przystanków po drodze. W każdej wiosce, których mijaliśmy codziennie od jednej do kilku, można było zjeść ryż z warzywami, a także się przespać. Na zdjęciu kuchnia jednego z naszych gościńców, gdzie obiad spożywało się klęcząc na podłodze
{mospagebreak}
Nawet muł tu nie dotrze, a jakiś konktakt ze światem musi być. Wszystkie towary były transportowane na plecach tragarzy, których kosze ważyły nawet do 70kg. W związku z tym, wraz z odległością od cywilizacji rosła cena tych produktów - tym szybciej, im produkt był cięższy (woda w kulminacyjnym punkcie była 17 krotnie droższa!)
{mospagebreak}
Brnąc w głąb masywu Annapurny, przez przeszło tydzień wędrowaliśmy wzdłuż rozszalałej rzeki Marsyangdi Nadi, kilkukrotnie ją przecinając. Podobno te chybotliwe, ale stalowe mostki całkiem niedawno zastąpiły bambusowe kładki
{mospagebreak}
Wędrówka pośród chmur. Wilgoć wciąż uporczywa, ale ciągłe nabieranie wysokości daje nadzieję na słońce
{mospagebreak}
Dzika, niedostępna dolina Marsyangdi Nadi
{mospagebreak}
Pijawki. Te mniejsze niż polskie (wyjątek potwierdzający regułę) stworzenia siedziały na trawie i niemal niewidoczne wskakiwały na buty, a później do nogawek. Przez kilka dni były prawdziwą zmorą, a jedynym sposobem na zatamowanie krwi w miejscu ich ugryzienia było posypanie rany popiołem
{mospagebreak}
Tal, miejsce naszego kolejnego noclegu. Położone w dolinie rzeki, otoczone było z każdej strony olbrzymimi wodospadami, które latem znikały razem z deszczami
{mospagebreak}
Skarabeusze są nie tylko w Afryce. Choć rozmiar tego owada został przytłumiony moim wielkim butem, był on prawdziwym ośmiotysięcznikiem wśród owadów
{mospagebreak}
Monsunowa dolina Marsyangdi Nadi
{mospagebreak}
Jadalne paprocie po zerwaniu zwijają się. W najbiedniejszych regionach, zamawiając ryż z warzywami, dostaje się ryż i to, co rośnie za domem, w tym przypadku paprocie. Choć były nawet niezłe, wolałem, gdy za domem rosła kapusta
{mospagebreak}
Kolejna baśniowa wioska na naszej drodze, niemal całkowicie odcięta od świata
{mospagebreak}
W okolicach 1500m n.p.m. wilgoć zaczynała ustępować. Nigdy bym nie pomyślał, że potrafi być tak dokuczliwa, nim dzień w dzień, wychodząc z podwilgotniałego łóżka, zakładałem mokre ubrania, skóra się łuszczyła, a elektronika zawinięta szczelnie w torebki foliowe się nie uruchamiała.
{mospagebreak}
Rozlewisko Marsyangdi Nadi
{mospagebreak}
Wyrąb drzew na 2 tys. metrów. Drewno jest tutaj najwyższej jakości, a że nikt wyrębu nie kontroluje, góry będą coraz bardziej niebezpieczne
{mospagebreak}
Głowa jaka. Na spotkanie żywego zwięrzęcia, żyjącego tylko w Himalajach, przyszło nam jeszcze poczekać, ponieważ wędrują one w czasie lata w górę
{mospagebreak}
Lotnisko. Na tym kawałku kamienistej drogi można lądować jedynie przy dobrej pogodzie, jednak to jedyny sposób, by przetransportować tu większe przedmioty, lub zabrać rannych turystów
{mospagebreak}
Słońce, koniec pijawek, dobra, nie zniszczona żywiołem droga, nic, tylko iść przed siebie
{mospagebreak}
{mospagebreak}
Tybetańskie młynki modlitewne rzędami stały u wejścia do każdej większej wioski. Przechodząc, należy nimi zakręcić, powtarzając krótki, mantryczny werset, który ma przynieść szczęście
{mospagebreak}
{mospagebreak}
Dal Bhat, czyli ryż z soczewicą, jedyne pożywienie prawie wszystkich dorosłych Nepalczyków. Jego dużą zaletą było to, że w cenie były nieograniczone dokładki - w sam raz dla podróżników!
{mospagebreak}
A wieczorem Chhyang, czyli piwo z ryżu, smakujące jak sfermentowana kaszka ryżowa. Jak widać, z ryżu można zrobić wszystko, spotkać można również ryżowe wino
{mospagebreak}
Manang, położona na 3,5tys metrów wioska, w której zatrzymaliśmy się na dwa dni na aklimatyzację wysokościową. Cudowne dwa dni spędzone w prawdziwym górskim raju. Z leżaka widok na Gangapurnę o wysokości 7,5 tysiąca metrów
{mospagebreak}
Jeden z kilku Check Pointów, w którym melduje nas nasz przewodnik. Wyjście w góry wymaga płatnego pozwolenia i nimi głównie zainteresowani byli żołnierze, kontrolują też, czy nikt się nie zgubił
{mospagebreak}
Buddyjski pustelnik w okolicach Manangu. Jest już szóstym z rzędu, który tutaj mieszka, oddaje się modlitwom i błogosławi odwiedzających go (spotkanie kosztuje co łaska). Został pustelnikiem po śmierci swojej żony, dzięki czemu na stare lata doglądają go jego dzieci
{mospagebreak}
Choć to ponad 3tys m n.p.m. strefy klimatyczne w Himalajach są przesunięte w górę, stąd wciąż bujna roślinność
{mospagebreak}
Tybetańskie drobiazgi. W Nepalu znajduje schronienie wielu mieszkańców Tybetu, a ich głównym źródłem utrzymania jest sprzedaż przeróżnych drobiazgów, często podszyta poparciem kupującego dla sprawy Tybetu.
{mospagebreak}
W drogę, Manang zostaje w tyle
{mospagebreak}
Wreszcie spotkaliśmy jaki. Nepalczycy są z nich bardzo dumni i w całym kraju roi się od nawiązujących do nich pamiątek, restauracji i nazw hoteli.
{mospagebreak}
4000m n.p.m. widok na masyw Annapurny
{mospagebreak}
Choć droga nie była trudna, wysokość zaczynała znacznie ją utrudniać - choć oddychaliśmy dużo głębiej, mięśnie były ospałe z braku tlenu, a każdy kilogram bagażu ciążył dwa razy bardziej. Powyżej 4 tysięcy metrów nie byliśmy również w stanie spać - organizm potrzebował oddychać zbyt szybko, byśmy mogli się choćby zdrzemnąć
{mospagebreak}
Tuż przed wschodem słońca na 5000m ...
{mospagebreak}
... i tuż po wschodzie słońca. Widoku gwiazd na tej wysokości nie dało się jednak sfotografować
{mospagebreak}
Krajobraz na tej wysokości już zupełnie jałowy, ostatnimi roślinami które zniły były szarotki alpejskie
{mospagebreak}
{mospagebreak}
Wreszcie cel naszej wspinaczki - przełęcz Thorung La, jedno z najwyższych miejsc na Ziemi, gdzie można dotrzeć bez sprzętu alpinistycznego. Na tej wysokości tlenu jest o jedną trzecią mniej, lecz my musieliśmy się spieszyć - codziennie o 9:30 psuje się tutaj pogoda i aby przejść przez przełęcz, trzeba się na nią wspiąć przed tą godziną
{mospagebreak}
Stawy na przełęczy Thorung La, niebo już zasnute chmurami, z których sypnął śnieg
{mospagebreak}
Zgodnie z tradycją, jeśli dołoży się kamyk na takiej wieży, jeszcze tu się kiedyś powróci
{mospagebreak}
Zapomniane królestwo Mustang. Thorung La rozdziela je od prowincji Manang, po której wędrowaliśmy dotychczas. Mustang jest słabo zaludnionym, autonomicznym królestwem, do którego wstęp jest znacznie ograniczony dla turystów. Ponieważ znajduje się w cieniu opadowym okolicznych gór, jego przyroda jest zupełnie inna
{mospagebreak}
Muktinath, pierwsza wioska po drugiej stronie przełęczy
{mospagebreak}
W górach jeśli prysznic był, to tylko z lodowatą wodą. W naszym hotelu w Muktinath mimo termy i pięciu pokręteł również była lodowata - wpierw trzeba było poprosić właściciela o napalenie w piecu, by woda się podgrzała
{mospagebreak}
Ogłoszenie o planowanej wizycie doktora w wiosce. Do tej wioski można już dojechać jeepem
{mospagebreak}
Według naszego przewodnika, w tych otworach mieszkali dawniej ludzie - widok niczym z Kapadocji
{mospagebreak}
Piękne rozlewisko rzeki Kali Gandaki, rozdzielającej masyw Annapurny od masywu Dhaulagiri, kolejnego ośmiotysięcznika. W rzece znaleźć można odciśnięte w skale amonity, pamiątki czasów, gdy było tu wielkie morze
{mospagebreak}
Marpha, wioska w Mustangu słynna z jabłek. Na dachach suszy się drewno, cenny surowiec w tej surowej krainie
{mospagebreak}
Lotnisko w Jomsom. Jeśli pogoda jest dobra, rano przylatują tutaj dwa samolociki z Pokhary, nie wyłączając silników zabierają pasażerów i odlatują z powrotem. Pas startowy jest utwardzonym dnem rzeki, której wody w tym miejscu płyną sztucznym korytem. Start zapewnia niezapomniane wrażenia, ponieważ pas startowy został stworzony dokładnie pod ten model samolotu i odrywa się on od ziemi kilka metrów przed przepaścią
{mospagebreak}
Lot do Pokhary, drugiego największego miasta w kraju. Był to jedyny mój lot, w czasie którego Ziemia nie przesuwała się tylko pod samolotem. Tym razem maszyna leciała pomiędzy potężnymi szczytami. Jak widać, nie obowiązują też specjalne środki bezpieczeństwa, bo i właściwie po co