Frekwencja? Musielibyśmy zawrzeć pakt z mediami - rozmowa z Januszem Lewandowskim
Rozmowa z Januszem Lewandowskim, kandydatem na posła do Parlamentu Europejskiego.
Według oficjalnych danych, dla 85% polskich obywateli najbardziej znaną instytucją unijną jest Parlament Europejski, za nim jest Komisja i Rada. Piętnaście procent Polaków deklaruje chęć głosowania w tegorocznych wyborach. Jakiej frekwencji się Pan spodziewa? Obawiam się niskiej frekwencji, czyli przypadkowości. Dlatego kampania tych, którzy się czują silni – przede wszystkim PO - powinna być właśnie frekwencyjna. Powinna pobudzać zainteresowanie Europą. Hasło „Parlament Europejski” obiło się o uszy większości obywateli. Są oni zadowoleni z obecności w Unii, pojmowanej jako inwestycja wielopokoleniowa. Są świadomi pożytków. Bruksela staje się namacalna przez zagęszczenie tablic mówiących, że ta czy inna inwestycja: droga, most, oczyszczalnia ścieków, szkoła, szpital została dofinansowana przez Unię Europejską. Ale to nie przybliża Unii jako instytucji. Bowiem jest to skomplikowany mechanizm, mało przejrzysty, dość odległy, patrząc z Lublina, czy Szczecina. Można i trzeba prezentować wagę tych instytucji, ich rosnący wpływ na codzienne życie Polaków, ale trudno oczekiwać wiedzy o wewnętrznych mechanizmach Unii. Można używać zegarka, nie znając jego mechanizmu.
Ale czy można naprawiać zegarek nie znając jego mechanizmu? Czy obywatele powinni bezpośrednio wybierać posłów do PE? Nie zawsze Parlament był wybierany w taki sposób.
Dawniej Unia była klubem bogatych krajów, które nawzajem się ubezpieczały od groźby konfliktu i wojny, o skromnych bardzo kompetencjach. Funkcjonowała bez ciała przedstawicielskiego. Z bezpośrednimi wyborami mamy do czynienia od 1979 roku, lecz one nie rozwiązują problemu, jakim jest deficyt demokracji czy też odległość Unii - pojętej jako instytucje - od obywatela. Nie ma lepszego patentu na odpowiedzialność Unii wobec obywateli, niż wzrost uprawnień Parlamentu Europejskiego, większy udział parlamentów narodowych w tworzeniu prawa wspólnotowego oraz inicjatywa obywatelska. Wszystko to zawiera Traktat Lizboński, sam w sobie nazbyt skomplikowany dla ludzi jako lektura setek paragrafów…
Jest więc zapotrzebowanie na takie głosowanie, które odbędzie się 7 czerwca?
Jest zapotrzebowanie na ciało przedstawicielskie, które jest o tyle nietypowe, że przenika się w nim narodowość z barwą polityczną. Jest parlamentem wielonarodowym i w tym sensie jest światowym prototypem, nie do powtórzenia na innych kontynentach.
Czy można powiedzieć, że taka niska frekwencja (20%) wynikała z tego, że byliśmy tak krótko w Unii? Dziś już polscy posłowie działają od pięciu lat, od pięciu lat walczą o polskie interesy. Wydawało by się, że to powinno podnieść frekwencję, nic na to jednak nie wskazuje.
Kamyczek można wrzucić do ogródka mediów, które pasjonują się politycznymi happeningami i personalnymi pyskówkami, typu co ma do powiedzienia Palikot o X, a X o Palikocie. Media ulegają „tabloidacji” co spycha do kąta poważne tematy, w tym problematykę UE, która nie grzeszy barwnością i z rzadka dostarcza sensacji. Choćby mój budżet unijny, nieco nudnawy, ale zarazem niesłychanie ważny dla „nowych” krajów. Jeśli Polska, poszkodowana przez historię, może dostać tak wielkie, bezzwrotne pieniądze, które przerastają swą skalą Plan Marshalla dla Europy po wojnie, to jest to coś niezwykle namacalnego i radosnego w naszej historii. Nie zmienia to jednak faktu, iż Unia, jako zbiór odległych instytucji, wielkich emocji ani ciepłych uczuć nie wywołuje.
Kompetencje Parlamentu rosną z kadencji na kadencję, a właściwie bardziej z traktatu na traktat, frekwencja przeciwnie - spada. Czy coś da się z tym zrobić? Czy w takiej organizacji międzynarodowej jest możliwe odwrócenie trendu?
Nie sądzę. Musielibyśmy zawrzeć pakt z mediami. Musiałyby uczynić nas – europosłów i innych przedstawicieli Polski w UE - bardziej interesującymi, a nawet kolorowymi w sensie pozytywnym. Dziś łatwiej o negatywne sensacje, na przykład epatowanie zarobkami lub jakimiś wpadkami. To nie zachęca do wyborów, a małe liczby stwarzają przypadkowość w doborze narodowej delegacji. Ona jest przecież zbiorczą wizytówką, a każdy z nas jest ambasadorem naszego kraju.
Jaka była, ta delegacja 54 polskich przedstawicieli?
Bardzo nierówna. Po pierwsze, ciekawe osobowości. Tutaj decyduje autorytet osobisty, który rośnie lub niknie wraz z upływem czasu. Mieliśmy grono ludzi bardzo szanowanych, od Buzka, Saryusza-Wolskiego, Olbrychta, czy energicznego Protasiewicza w delegacji PO Rosatiego, Libickiego, czy Szymańskiego z drugiej strony. Ta część delegacji wyrabiała dobrą markę Polsce. Byli też tacy, którzy psuli wizerunek. Słabością polskiej reprezentacji, liczącej 54 posłów, była rekordowa liczba posłów niezrzeszonych i ulokowanych w marginalnych frakcjach. Bez wpływu na realne rozstrzygnięcia. Grupa ta stanowiła połowę polskiej delegacji, przez co zredukowaliśmy się do poziomu Czechów, Węgrów i innych mniejszych krajów. A przecież, z demografii i potencjału, aspirujemy do ekstraklasy!
Gdyby to Pan decydował o kształcie kampanii informacyjnej, to na co by Pan postawił? Wymienić kompetencje Parlamentu np. te budżetowe, czy odwołać się do obowiązku obywatelskiego?
Nie mam cudownego patentu na skuteczna kampanię. Dotychczasowe, kosztowne wysiłki raczej zawodzą. Trzeba adresować się wprost do ludzi, inaczej w każdym kraju, a nawet regionie, mówiąc o tym, co dla nich namacalne, a wiążę się z europejską integracją. Dla nas najważniejsza jest wygoda podróżowania, możliwość pozyskania pracy i lokalne inwestycje, których samorząd nigdy by nie podjął bez zasilenia z Brukseli. Jesteśmy głównym beneficjentem unijnego budżetu i tylko Turcja czy Ukraina mogą nas wyprzeć w przyszłości z tej pozycji. Możemy pozycję lidera obronić do 2020 r. I wybudować za to Polskę, tak jak wybudowała się Hiszpania i Portugalia. Nie ma budżetu bez Parlamentu Europejskiego. Jest zazwyczaj bardziej szczodry i solidarny, niż ministrowie finansów 27 krajów. Nabiera pełnych kompetencji budżetowych wraz z Traktatem Lizbońskim. Ów wymiar budżetowy dla kraju nawiedzonego przez 50-lat przez Armię Czerwoną jest niezwykle istotny.
A na co stawiać przy ewentualnej reformie Parlamentu?
Ja bym skoncentrował Parlament na stanowieniu prawa, czyli przybliżył go do parlamentów narodowych. Stanowienie prawa w UE jest jednak unikalnym procesem, szanującym suwerenność krajów członkowskich, dobrowolnie delegujących część uprawnień na szczebel wspólnotowy, czyli instytucjonalny trójkąt Komisja, Rada, Parlament. Przez to jest to proces skomplikowany, trudny do wyjaśnienia ludziom przyzwyczajonych do myślenia w kategoriach „Sejm i rząd narodowy”.
Ano właśnie. Skoro jest to nieprzejrzysty trójkąt, może potrzebujemy przejrzystych Stanów Zjednoczonych Europy – federacji w której frekwencja na pewno byłoby wyższa? Mięlibyśmy wtedy Parlament, który mógłby samodzielnie podejmować decyzje.
Kraje, które odzyskały możliwość samostanowienia po 1989r. są bardzo wrażliwe na punkcie swej świeżo odzyskanej suwerenności. Pragną nacieszyć się swoja suwerennością, ostrożnie delegując uprawnienia na poziom wspólnotowy. Lepiej nie urażać tych odczuć, bo wtedy się wyzwala szansa dla znachorów, populistów nazywających dobrowolną i korzystną integrację nowymi rozbiorami Polski. Wydaje się, że Zachód nie bardzo to rozumiał, podnosząc nowy traktat do rangi europejskiej konstytucji i próbując wyposażyć Unię w symbole państwowości. Ten zamysł zderzył się mocno z opinia publiczną na wschodzie i zachodzie. Trzeba wyciągać wnioski z tej lekcji. Nie ma i nie będzie europejskiej federacji, bo nie ma i nie będzie „narodu europejskiego”.
Czy w związku z tym naprawdę mamy się martwić o tę frekwencję, czy może przyjąć ją jako coś co jest naturalną konsekwencję takiego układu instytucji?
Oczywiście, trzeba walczyć o więcej, nie godząc się z niską frekwencją. Te wybory nigdy nie będą tak pasjonujące jak wyścigi personalne, prezydenckie. Ale nie można mylić celu ze środkiem. Nie można budować Europy w taki sposób, by była narzędziem prowokowania masowego udziału w wyborach. Nie nos dla tabakiery, a tabakiera dla nosa… Unia Europejska jest na tyle unikalnym wzorem współpracy suwerennych krajów, że należy ocalić to co jest jej największą wartością. Przestało nią być to, że Europa zapewnia pokój na kontynencie wiecznych wojen, bo do tego wszyscy ludzie się przyzwyczaili. Ale jest znakomitym mechanizmem podciągania słabszych i jedynym sposobem budowy silnej pozycji Europy w obliczu globalizacji. Zobaczymy na ile jest sprawnym mechanizmem antykryzysowym, bo to jest najnowsze wyzwanie, wedle którego ludzie oceniają przydatność Unii.
W jakim sensie można liczyć na to, że Europa będzie sprawnym mechanizmem antykryzywowym?
UE nie była do tego powołana, ani przygotowana. Została zaskoczona na trzy sposoby. Została zaskoczona po pierwsze tym nowym obliczem Rosji, jakie ujawniły rosyjskie czołgi w Gruzji. Drugim zaskoczeniem był szok wywołany przez wojnę gazową, dlatego, że ona dotknęła ludzi w kilku krajach członkowskich bezpośrednio, po prostu zabrakło gazu w kuchenkach. Trzecim zaskoczeniem jest kryzys gospodarczy. W obliczu tych realnych wyzwań, Unia zeszła z obłoków klimatycznych i traktatowych; zstąpiła na ziemię i musi sobie z tym radzić. Radzi sobie poniżej oczekiwań. Ale też trudno o szybkie porozumienia w gronie 27 krajów i różnicowych interesów. Trudno też uśredniać antykryzysowe recepty. Wiemy o tym dobrze, usiłując się odróżnić od Węgier, Łotwy i innych krajów mocniej dotkniętych kryzysem. Potrzebujemy unijnej solidarności, ale w tej konkretnej sytuacji nie chcemy być wrzucani do jednego worka.