Andrzej Lubowski: Wall Street i Main Street, czyli nie czas na wiwaty
-
Andrzej Lubowski, Studio Opinii
Jeśli Obama chce wreszcie ruszyć gospodarkę, nie obejdzie się bez drugiego aktu w spektaklu pod tytułem „Pakiet Stymulacyjny” Tym razem musi być to rozpisane na konkretne przedsięwzięcia typu mosty, drogi, koleje, etc. I tak się proszę państwa porobiło.
Wszystkim opadła szczęka, gdy Goldman Sachs, który jeszcze całkiem niedawno prosił rząd o wsparcie finansowe, ogłosił rekordowe w swej 140-letniej historii kwartalne zyski, i zapowiedział gigantyczne premie – w sumie przeznaczył na nie ponad 11 miliardów dolarów. W ogóle giełda nowojorska ma za sobą dobry tydzień. To zawsze świetnie działa na nastroje.

Od początku tej recesji ponad 7,2 miliona ludzi straciło pracę. To więcej niż liczba netto nowych miejsc pracy stworzonych w ciągu ostatnich dziewięciu lat. Mamy do czynienia z pierwszą recesją od czasów Wielkiej Depresji, która wymazała wszystkie zdobycze poprzedniej ekspansji. Zanim skończy się lato, stopa bezrobocia przekroczy 10 procent, ale i to nie oddaje w pełni ekonomicznej mizerii. Dlaczego?
1. Ponad 9 milionów ludzi stanowi „ukryte bezrobocie” – to ci, którzy wbrew swej woli pracują w niepełnym wymiarze.
2. Coraz więcej firm wysyła swych pracowników na przymusowy bezpłatny urlop. Tego się oczywiście nie zalicza do bezrobocia.
3. Na półtora miliona szacuje się liczbę ludzi, którzy w minionym roku chcieli pracować, pracy nie dostali, ale ich także nie obejmują statystyki, bo nie szukali pracy w okresie czterech tygodni poprzedzających sondaż.
4. Średnia długość oficjalnego bezrobocia wydłużyła się do 24,5 tygodnia – i jest najdłuższa od chwili, gdy rząd prowadzi tę statystykę, czyli od 1948 roku
5. Perspektywy na tworzenie nowych miejsc pracy nie wyglądają różowo. Nawet gdy się w gospodarce poprawi, pracodawcy zapewne zaczną od wydłużenia czasu pracy ludzi już zatrudnionych.
Już słyszę, że przecież zatrudnienie to tzw. „wskaźnik opóźniony”, echo decyzji podjętych wcześniej w cyklu koniunkturalnym. Z całym szacunkiem dla teoretycznych purystów, pozwalam sobie na herezję, że tym razem wzrost bezrobocia jest tak silny – stopa więcej niż się podwoiła w niespełna półtora roku - że sam stan bieżący wpływa na widzenie przyszłości i przyszłe decyzje.
A wszystko to mimo gigantycznego pakietu stymulacyjnego. Co więc tu nie gra? Otóż ogromną część z blisko 800 miliardów dolarów wydano na cele, które nic lub niewiele mają wspólnego z tworzeniem nowych miejsc pracy: na zasiłki dla bezrobotnych, Medicaid, czyli fundusz ubezpieczeń zdrowotnych dla ubogich, i niepełnosprawnych, pomoc dla budżetów stanowych, etc. Na dobrą sprawę nie ruszyły żadne z inwestycji infrastrukturalnych typu „Nowego Dealu”, a pieniądze niemal się rozeszły. Dlatego kurczy się szybko wiara w ozdrowieńcze działanie pakietu stymulacyjnego.
Tymczasem gospodarstwa domowe, uginające się pod ciężarem mozolnie przez lata gromadzonych długów, i w obawie o to, co niesie przyszłość, zaciskają pasa i zaczynają oszczędzać. Cnota staję się wadą. Przynajmniej z makroekonomicznego punktu widzenia. Dlatego jeśli Obama chce wreszcie ruszyć gospodarkę, nie obejdzie się bez drugiego aktu w spektaklu pod tytułem „Pakiet Stymulacyjny” Tym razem musi być to rozpisane na konkretne przedsięwzięcia typu mosty, drogi, koleje, etc. I tak się proszę państwa porobiło.
Artykuł ukazał się pierwotnie na stronach studioopinii.pl Przedruk za zgodą redakcji.