Anna Jórasz: Nomen omen - Irlandia?
W dniu, kiedy rząd Aherna ogłosił decyzję o referendum w sprawie Traktatu Lizbońskiego, w Polsce wybuchł spór wokół ratyfikacji tego dokumentu. Czy jedynym rozwiązaniem politycznego pata będzie odrzucona procedura referendum?
Do niedawna wydawało się, że w kwestii ratyfikacji Traktatu Lizbońskiego w Polsce panuje polityczny konsensus. Do czasu. Bo jak to zazwyczaj bywa w Polsce z politycznymi konsensusami, tak i ten szybko osiągnął masę krytyczną.
Kiedy końcem lutego sejm przyjął uchwałę w sprawie ratyfikacji Traktatu na drodze ustawy, scenariusz wydawał się jasny - wymagana ustawa powinna zawierać zapis o zgodzie na ratyfikację i termin wejścia w życie unijnego dokumentu. Koniec, kropka.
Kropka i następne zdanie, w nowym akapicie. Nikt chyba nie spodziewał się takiego zwrotu akcji, biorąc pod uwagę chorały (odpowiednio zindywidulizowane) na cześć osiągniętych w traktacie zapisów. I tak jak nikt się nie spodziewał, tak teraz mamy - PiS chce zapisu o kompromisie z Joaniny i protokole brytyjskim w preambule ustawy upoważniającej prezydenta do ratyfikacji Traktatu. PO odbija piłeczkę, zgadzając się co najwyżej na taki zapis w uchwale, mającej niższą wartość prawną. Standardowa przepychanka – wojna na nerwy, czyli o pietruszkę.
Tak naprawdę cała sytuacja nie jest warta wywołanego zamieszania – Jarosław Kaczyński zdążył już uderzyć w historyczne tony ("sytuacja rejtanowskia", "polskie województwo w UE"), tymczasem preambuła nie pociąga za sobą skutków prawnych w obrębie prawa wewnętrznego, tym bardziej w świetle prawa międzynarodowego. Co innego ewentualne odrzucenie Traktatu Lizbońskiego, gwoli ścisłości - dokumentu wynegocjowanego przez poprzednią ekipę.
Odrzucenie ustawy teoretycznie stwarza możliwość przeprowadzenia referendum - wymagałoby to wycofania przedmiotu obecnych sporów (projektu ustawy o zgodzie na ratyfikację) do końca drugiego czytania i przyjęcie uchwały o referendum. Biorąc pod uwagę, że PO cieszy się obecnie poparciem 60 proc. Polaków, a 71 proc. naszego społeczeństwa pozytywnie ocenia członkostwo w UE, istnieje realna szansa na akceptację Traktatu przez Naród. O ile politycy będą nadal podgrzewać sytuację, problemem nie powinna być nawet frekwencja, która dla ważności wyników musi przekroczyć 50 proc.
Na podnoszony przez niektórych argument nieznajomości treści Traktatu wśród społeczeństw państw członkowskich receptę znaleźli już Irlandczycy, powołując specjalną Komisję w celu upowszechniania informacji na temat referendum i treści merytorycznej samego traktatu. Pomysł prosty i praktyczny. Swoją drogą takie szkolenie przydałoby się nie tylko szeroko pojętemu społeczeństwu.
Irlandzki rząd podejmuje wiele wysiłków, aby uświadomić współobywateli, że odrzucenie przez nich Traktatu może skutkować izolacją Irlandii w Europie. Polska wciąż wydaje się nieświadoma takiego zagrożenia. Zdegustowany, jak oględnie określił swój stan, premier Tusk zapewniał w Brukseli, że mimo wszystko ratyfikacja Traktatu nie jest zagrożona, a referendum to ostateczność.
Wspólnota zdążyła się już ucieszyć, że Irlandia będzie jedynym krajem w UE, który przyjmie Traktat Lizboński na drodze referendum. Ale jak to w Unii bywa - nigdy nie mów "jedynym"...