Artur Walczak: Krajobraz po bitwie - korespondencja z Kopenhagi
- Artur Walczak
Przez ostatnich kilka dni karetki pogotowia i niebieskie samochody policyjne przejeżdżające na sygnale pod moimi oknami skutecznie przypominały mi, że stolica Danii stała się areną walk pomiędzy młodymi ludźmi i policją. Dziś jednak ponad tydzień po wybuchu rozruchów ulicznych w kopenhaskiej dzielnicy Norrebro prawie nie ma już śladu. Spalone auta zostały usunięte, a wybite szyby zastąpione nowymi. Tylko gdzieniegdzie ostały się deski, zakrywające witryny sklepowe – jak niektórzy pamiętają, podobny patent wykorzystano w wielu miejscach w Warszawie w maju 2005 r. Niby wszystko funkcjonuje po staremu, otworzono przecież już Jagtvej – ulicę zamkniętą do tej pory dla ruchu. Jednak dochodząc do skrzyżowania z Norrebrogade, nie można nie zauważyć pustego miejsca, jakie zostało po Ungdomshuset. Nowy właściciel pozbył się rzekomo uciążliwego ciała obcego, tj. zburzył zajmowany od 25 lat przez lewicującą młodzież budynek. Organizm miejski został wyleczony z choroby. Czy jednak aby na pewno? Czy miasto potrzebowało tak radykalnej kuracji? A tak generalnie, czy aby na pewno miasto było chore? Jeśli tak, to jaka w takim razie jest nazwa tej jednostki chorobowej?
Lewicowa ikona
Kilka faktów na początek, bowiem w wielu relacjach dochodzi do przekłamań, które mogą rzutować na opinie osób zainteresowanych problemem. Po pierwsze, same rozruchy nie miały miejsca w całej Kopenhadze, tylko w okolicach Ungdomshusetu. Ten natomiast, jak już wspomniałem, znajdował się w dzielnicy Norrebro, która co prawda mieści się w granicach miasta, ale od jego ścisłego centrum jest jednak dość oddalona. Między bajki zatem należy włożyć relacje, jakoby całą Kopenhagę ogarnęło szaleństwo, które utrudniało życie zwykłym mieszkańcom. Co prawda demonstracje odbywały się również w centrum miasta, ale były to pokojowe przemarsze i dopiero pod domem młodzieżowym nabierały agresywnego charakteru, często wskutek działań policji, próbującej zagrodzić drogę tłumom. Śmiem twierdzić, że już prędzej atak zimy sprzed dwóch tygodni bardziej dał się we znaki mieszkańcom Kopenhagi, niż te ściśle lokalne, bo toczone w obronie domu, walki.
Druga sprawa dotyczy własności domu. Kiedy miasto w 1982 r. pozwoliło młodzieży korzystać z budynku, zachowało sobie prawa do jego własności. Na przełomie 2000 i 2001 r. miasto w końcu sprzedało budynek chrześcijańskiej sekcie Faderhuset, która jak najprędzej chciała się pozbyć dotychczasowych lokatorów. Młodzież nie dawała za wygraną i zdecydowała o wystąpieniu na drogę sądową. W zeszłym roku proces, łącznie z apelacją, zakończył się jednak jej przegraną. Sąd wydał nakaz eksmisji, potwierdzając prawo obecnego właściciela do usunięcia niechcianych lokatorów. Zabroniono także przekazania sprawy do Sądu Najwyższego. Prawne możliwości zostały wyczerpane.
Trzecia kwestia dotyczy wyburzenia budynku. Zdecydował o tym właściciel – sekta Faderhuset, która chce w przyszłości postawić w tym miejscu dom kultury, otwarty dla każdego. Co ciekawe, w operacji niszczenia budynku wzięła udział grupa robotników niezrzeszonych w żadnych związkach zawodowych, gdyż ci, którzy do takowych należą, odmówili współpracy ze względu na historię miejsca. I to jest kolejna istotna sprawa, którą należy wziąć pod uwagę przy omawianiu problemu.
Dom powstał w 1897 r. jako jedno z miejsc w Kopenhadze, gdzie mogły odbywać się wiece rodzących się w tamtym czasie związków zawodowych. Budowa w tym, a nie innym miejscu, była oczywiście celowa. Do okolicznych nowopowstałych mieszkań wprowadzała się klasa robotnicza, która tworzyła sprzyjający klimat dla nowych inicjatyw. Budynek nazwano The People’s House, a swą międzynarodową sławę zawdzięczał m.in. kongresowi Drugiej Międzynarodówki, który odbył się w 1910 r., a podczas którego ogłoszono 8 marca Międzynarodowym Dniem Kobiet. Z czasem funkcje domu przestały ograniczać się tylko do spotkań związkowców. Rozgrywano tam także mecze bokserskie, na Boże Narodzenie organizowano wieczorki taneczne. Wreszcie w latach 60-tych zdecydowano o sprzedaży miejsca. Nowym właścicielem stała się sieć supermarketów Brugsen, która nosiła się z zamiarem wyburzenia budynku i zastąpienia go kolejnym swoim sklepem. Jednak wskutek lokalnej opozycji Brugsen wycofał się ze swoich planów i odsprzedał dom muzycznemu stowarzyszeniu Tingluti, które organizowało lekcje tańca, a w każdą niedzielę wieczór przy Bingo. Jednak wraz z pierwszą poważniejszą awarią okazało się, że nowego właściciela nie stać na naprawę. Stowarzyszenie więc postanowiło sprzedać gmach miastu. Chwilę później w całej tej opowieści pojawiają się młodzi ludzie, dla których budynek przy Jagtvej 69 okazał się wymarzonym miejscem do stworzenia domu młodzieży dla młodzieży. Miasto, chcąc mieć niejako pod kontrolą kopenhaskie subkultury, dotychczas krążące bezładnie po mieście, pozwoliło młodym od 1982 r. na użytkowanie miejsca.
Symbolicznie i politycznie oznaczało to powrót do źródeł. Historia zatoczyła koło, kiedy lewicujące grupy młodzieży, wśród nich anarchiści, przejęli dom budowany z myślą o głoszeniu i propagowaniu lewicowych poglądów.
Zadymy czy taktyczne użycie przemocy?
W rozmowach z młodymi ludźmi ten wątek jest szczególnie podkreślany. Jedna z protestujących, Lili, przekonywała mnie, że miasto nie musiało sprzedawać domu obecnemu właścicielowi. Pieniądze, które wpłynęły do budżetu miasta – 2 mln koron duńskich – nie były niezbędne. Wszystko mogło zostać po staremu, ale jej zdaniem włodarze miejscy ocenili, że albo lepiej jest się pozbyć problemu, sprzedając budynek albo też ruch młodzieżowy stracił swoją siłę i zdecydowanie i nikt nie sprzeciwi się podejmowanym akcjom. Ostatnie wydarzenia pokazały jednak, że ostrze się nie stępiło. Zdjęcia, rozjuszonego tłumu, rzucającego kamieniami i koktajlami Mołotowa w policyjne samochody to jednak tylko jedna strona medalu. W trakcie wyburzania budynku bowiem agresja ustąpiła miejsca smutkowi, narzędzia walki zostały zastąpione przez kwiaty, znicze i listy. Świadkowie, opowiadając o swoich uczuciach, starali się być nad wyraz precyzyjni i obrazowi. Wypowiedzi „Czuję się, jakby zgwałcono moją córkę” albo „Wyobrażam sobie, że tak musi boleć strata bliskiej osoby” nie były odosobnione.
Myślę, że takie zachowanie pozwala na wypracowanie nowego spojrzenia na używaną przez demonstrantów przemoc. Wielu z nich twierdzi, że te wszystkie wyrządzone przez nich szkody to nie była agresja dla samej agresji. Jak argumentowali moi rozmówcy palenie samochodów i tym podobne destrukcyjne zachowania miały swoją logikę. Żeby ochronić dom przed policją należało opanować okoliczne ulice. Historia natomiast pokazuje, że jedną z metod na osiągnięcie tego celu jest budowa barykad. Obecnie najprościej i najszybciej konstruować je przy użyciu dostępnych środków, tj. samochodów, płyt chodnikowych, śmietników i generalnie wszystkiego, co jest pod ręką. Z tej perspektywy rzeczywiście droga obrana przez młodzież – „taktyczne użycie przemocy” jak celnie podkreśliła to jedna z młodych dziewczyn – ma sens, co nie znaczy, że jest usprawiedliwiona. Naturalnie można kupić te argumenty, tylko że oczywiście łatwo znaleźć dowody na poważną niekonsekwencję działań. Takie incydenty, jak wdarcie się do pobliskiej szkoły i zniszczenie jej wyposażenia nijak pasują do deklarowanych haseł. Co więcej, mogą wywołać negatywne reakcje ze strony reszty społeczeństwa oraz skupić uwagę jedynie na agresywnych środkach, oddalając od właściwego przedmiotu zainteresowania. Z drugiej jednak strony ewentualny sprzeciw opinii publicznej nie ma wraz z takim tokiem rozumowania żadnego znaczenia. Bowiem jeśli celem nadrzędnym jest utrzymanie domu, to nieważne w zasadzie jakim kosztem, ważne żeby być skutecznym.
Na marginesie warto w tym miejscu zaznaczyć, że wielu mieszkańców duńskiej stolicy co prawda potępiało użycie siły przez demonstrantów, ale młodzieżowe postulaty wydawały im się do przyjęcia czy wręcz godne poparcia. Szczególnie istotna jest w tym miejscu opinia mieszkańców samej dzielnicy Norrebro. Według ostatnich sondaży Gallupa 57% badanych uznaje prawo demonstrantów do własnego miejsca na mapie Kopenhagi. Akceptowanie młodzieżowych subkultur akurat w tym miejscu nie dziwi, jeśli wziąć pod uwagę, że Norrebro jest dzielnicą najbardziej zróżnicowaną, zamieszkaną w dużej mierze przez imigrantów. Różnorodność wśród sąsiadów sprzyja postawom tolerancyjnym. Jeśli do tego dodam, że wielu muzułmanów obawia się sąsiedztwa wspomnianej już sekty chrześcijańskiej, słynnej z prowokacyjnych wystąpień, zaskoczenie może mijać. Jednak w dalszym ciągu można mieć zastrzeżenia, kiedy analizuje się problem z innej, historycznej perspektywy. Wówczas bowiem okazuje się, że postępowaniu demonstrantów brakuje ciągłości dziejowej. Moja rozmowa z profesorem historii na uniwersytecie pokazała, że Duńczycy szczycą się swoim koncyliacyjnym podejściem, które na przestrzeni wieków w większości przypadków pozwalało załagodzić konflikty między władzą a społeczeństwem. Bieżące wydarzenia są zatem jedynie niechlubnym odstępstwem od negocjacyjnej normy.
Słów kilka o wspomnianej już sekcie Faderhuset. Trzecia strona konfliktu jawiła mi się z początku dość enigmatycznie. Główny konflikt wybuchł na linii młodzież – miasto, a tymczasem właściciel pozostawał gdzieś w ukryciu. Gdy jednak skończyłem zbieranie materiałów do tego artykułu, wyłonił mi się obraz religijnego ruchu, który wie czego chce i jak to osiągnąć.
Na czele sekty stoi Ruth Evensen, postać niezwykle kontrowersyjna. Gazety donoszą o apostolskim posłannictwie tej chrześcijańskiej liderki. Przytaczane są jej wizje, którymi ochoczo dzieli się z prasą, kiedy to np. zobaczyła młodzież z Ungdomshusetu szkalującą ewangelików. Potem ukazał jej się Bóg, który nakazał zrobić porządek w okolicy. Na nic więc zdały się propozycje fundacji, założonej przez zwolenników ruchu młodzieżowego, która oferowała 13 mln koron za wykup domu i przekazanie go dotychczasowym lokatorom. „My nie negocjujemy z terrorystami” odpowiedziała liderka sekty. Więc gdy tylko udało się wyrzucić młodzież z budynku postanowiono o jego rozbiórce, która już się w pełni zakończyła.
Gdzie jest „stara” lewica?
Co będzie dalej? Miasto ma nadzieję, że agresywna forma protestów wyczerpała się. Ostatnie wydarzenia uszczupliły budżet miejski o 14 mln koron i decydenci nie chcą już więcej dorzucać do tego „interesu”. Zacznijmy jednak od tego, po co uciekali od problemu w 2000 r., sprzedając dom. Jeśli jednym z motywów było ograniczenie ruchu młodzieżowego to działania te trafiły kulą w płot. Nie od dziś wiadomo, że wspólny wróg łączy. Miasto świetnie wpisało się w definicję „złego”, integrując nie tylko skandynawskie ruchy, ale pozwalając na umiędzynarodowienie problemu i uzyskanie szerokiego poparcia z różnych zakątków świata. Co chwila słyszymy i czytamy o demonstracjach przed duńskimi ambasadami i konsulatami w wielu krajach. Image Danii jako spokojnego otwartego kraju skandynawskiego, chcąc nie chcąc, znowu ucierpiał. Jedynym lekarstwem w tej chwili wydają się być negocjacje z młodzieżą w sprawie przekazania jej innego budynku. A o sekcie i jej liderce pewnie jeszcze nieraz usłyszymy. I obawiam się, że nie będą to radosne wieści, jako że ta strona wydaje mi się najbardziej konfliktowa, bo najmniej skłonna do ustępstw. Młodzież też nie pozostaje bez winy. Desperacja w utrzymaniu domu i nadmierne do niego przywiązanie przesłania inne możliwości rozwiązania sporu. Używanie przemocy nie jest konstruktywne i zaognia sytuację. Poza tym nie odniosło ono sukcesu, bo dom i tak został zburzony... Moim zdaniem liczyć powinna się głównie idea, a jej materialny wyraz jest już sprawą drugorzędną. Podobne warunki do ekspresji siebie można stworzyć równie dobrze w innym miejscu. Jeśli jednak młodzież traktuje tę walkę w kategoriach symbolicznych to zastanawia mnie, czemu inne lewicowe grupy, nie protestowały ramię w ramię z niedawnymi lokatorami Ungdomshusetu. Czyżby nie było lewicy w Kopenhadze, czy też uznała ona, że gra nie jest warta świeczki? Tak czy inaczej, warto śledzić dalsze próby rozwiązania impasu. Tym bardziej, że być może niedługo my będziemy musieli stawić czoła podobnym problemom.
Śródtytuły pochodzą od redakcji