Filip Topolewski: Nie będzie drugiej Irlandii
Donald Tusk w kampanii wyborczej obiecywał w Polsce drugą Irlandię. Dobrze, jeżeli rozumiał pod tym hasłem „cud gospodarczy”. Źle jeżeli miał na myśli powtórzenie irlandzkiej recepty na sukces. Bo irlandzka recepta mogła sprawdzić się tylko piętnaście lat temu i tylko w Irlandii.
Nie ma sensu winić Tuska za podjęcie hasła Irlandii. My, Polacy, mamy jakiś niewytłumaczalny sentyment do Zielonej Wyspy. Wspólnota wiary katolickiej, historyczne doświadczenia utraty niepodległości, piosenka Kobranocki „Kocham Cię jak Irlandię”, popularność zespołu U2, dzień świętego Patryka i tysiące rodaków w Dublinie. Wszystko to razem i z osobna tworzy w kraju nad Wisłą szereg pozytywnych skojarzeń i dlatego trudno winić polityków, że te skojarzenia wykorzystują. Nieroztropnie jest natomiast na pozytywnych skojarzeniach budować plan rozwoju gospodarczego.
Nie wszyscy odebrali słowa premiera o drugiej Irlandii w sposób symboliczny, a i w gruncie rzeczy nie wiadomo, jak podchodzi do nich sam premier. Powtarzane niczym mantra „…jak w Irlandii” karze poważanie zastanowić się, czy premier przypadkiem nie zamierza kopiować irlandzkich zaklęć. Oby nie, bo wtedy zamiast irlandzkiego cudu gospodarczego bliżej nam będzie do irlandzkiego Wielkiego Głodu. Przypomnijmy sobie tylko czynniki stojące za sukcesem gospodarczym celtyckiego tygrysa.
Mit Funduszy Strukturalnych
Irlandia, zwłaszcza na tle Grecji i Portugalii, pokazywana jest jako wzór wykorzystania funduszy strukturalnych. Owszem przeciętny Irlandczyk otrzymywał z Unii Europejskiej więcej „per capita” niż w tym samym czasie przeciętny Grek, czy Portugalczyk. Jednak mówiąc o olbrzymich unijnych pieniądzach płynących do Irlandii musimy pamiętać o tym, że 2/3 tych transferów stanowiły fundusze z tytułu Wspólnej Polityki Rolnej w tym zwłaszcza Fundusz Gwarancji, czyli dopłat bezpośrednich. Fundusze te były najłatwiejsze do wykorzystania, nie wiązały się z realizacją skomplikowanych projektów i w uproszczeniu stanowiły niemalże bezpośredni transfer gotówki z Brukseli do irlandzkiej wsi.
Od akcesji do UE w 1973 r. Irlandia objęta była wszelkimi możliwymi środkami pomocowymi. W ramach wspólnej polityki rolnej osiągnęła Irlandia szczególnie dużo, doprowadzając do tak ciekawej anomalii, że otrzymywała więcej dopłat niż wynosiła sprzedaż produkcji rolnej! Ot, znajmy rozrzutność ówczesnej Unii Europejskiej.
Jednak od połowy lat dziewięćdziesiątych Wspólna Polityka Rolna przeszła poważne przekształcenia, a Polska w traktacie akcesyjnym zagwarantowała polskim rolnikom transfery w wysokości, co prawda sukcesywnie rosnącej, ale począwszy od połowy wartości dopłat bezpośrednich w 2004 r. W efekcie choćby Polski rolnik pracował za trzech Irlandczyków to ówczesnych irlandzkich pieniędzy i tak nie zobaczy. Zatem niestety, ale irlandzka absorpcja środków unijnych jest dziś w Polsce nie do powtórzenia.
Mit inwestycji zagranicznych
Szczęśliwie dla Polski i premiera, pomimo olbrzymich dożylnych zastrzyków gotówki z unijnej kasy, to nie dzięki Brukseli Irlandia osiągnęła tak wysoki wzrost gospodarczy. Silnikiem napędowym irlandzkiego cudu gospodarczego były inwestycje zagraniczne. Firmy międzynarodowe realizowały około 90 proc. eksportu irlandzkiej gospodarki oraz zatrudniały ponad połowę pracowników. Zagraniczne inwestycje odpowiadały za napływ do Irlandii nowoczesnych technologii i know-how a także włączyły irlandzkie usługi i produkty w globalne kanały marketingu i dystrybucji. Niestety i ten motor wzrostu gospodarczego jest zastrzeżony dla Irlandii. Z co najmniej trzech powodów.
Po pierwsze, zdecydowana większość inwestycji zagranicznych napłynęła do Irlandii z USA. Nie było w tym żadnego przypadku. Diaspora irlandzka w Stanach Zjednoczonych jest jedną z najbardziej wpływowych lobby. Potomkowie irlandzkich farmerów stoją na czele amerykańskich korporacji, dość przypomnieć, że irlandzkimi korzeniami szczycił się John Fitzgerald Kennedy. Poza granicami Irlandii żyje aż 50 milionów Irlandczyków, większość z nich właśnie w USA lub Wielkiej Brytanii. Irlandczycy mają naprawdę dużo bogatych i wpływowych kuzynów. Paradoksalnie tylko co dziesiąty Irlandczyk mieszka w kraju. Mam nadzieję, że nie tą proporcję ma na myśli premier Tusk mówiąc o drugiej Irlandii.
Po drugie, być może pan premier zapomniał, że Irlandczycy mówią po angielsku. Dla amerykańskich przedsiębiorców, zwłaszcza z sektora usług, nie był to fakt bez znaczenia. I niezwykle trudno będzie skopiować innemu państwu tę naturalną przewagę.
Po trzecie, Irlandczycy z pełną świadomością postawili na modernizację kraju poprzez zagraniczne (amerykańskie) przedsiębiorstwa. Powołali w tym celu specjalną agencję promocji, wyposażyli w duży budżet i narzędzia i skoncentrowali działania na rynku amerykańskim. Rzadko które państwo może pozwolić sobie na tak śmiały plan wobec zagranicznych przedsiębiorstw. Za promocję Polski odpowiada nieskoordynowany twór quasirządowy z budżetem nie zapewniającym trwania agencji i bez niezbędnej ustawy. Zresztą może to i dobrze bo nawet gdyby Polska posiadała agencję promocyjną z prawdziwego zdarzenia to i tak inwestycje zagraniczne nie zastąpiłyby rodzimych przedsiębiorstw w kreacji miejsc pracy i PKB.
Gdzie się podziały tamte akcesje..?
Ale co tam inwestycje zagraniczne, najważniejszym czynnikiem był sam fakt przystąpienia Irlandii do, naonczas, 200 – milionowego wspólnego rynku. W tym rozumowaniu nie ma fałszu, jednak trzeba zaznaczyć, że co innego być najtańszym państwem wśród dziewięciu bogatych mocarstw a co innego średniakiem wśród 26 kuzynów. Irlandii wystarczyło wprowadzić realny podatek CIT w wysokości 10% by z dnia na dzień stać się europejskim rajem podatkowym. Dziś, nowe państwa członkowskie poprzez system stref ekonomicznych i zwolnień podatkowych częstokroć w ogóle nie pobierają podatku od przedsiębiorstw a i od pracowników mniejszy niż kiedykolwiek Irlandczykom się śniło. I co? I nic. Mała Irlandia wstępowała do ekskluzywnego klubu państw europejskich. Wielka Polska wstąpiła z połową kontynentu do wymagającego generalnego remontu europejskiego domu spokojnej starości.
Pisząc o gospodarce irlandzkiej należałoby jeszcze wspomnieć o tym, że blisko połowa ludności wyspy żyje w Dublinie. Nie deprecjonując osiągnięć Irlandczyków, wystarczyło mocno rozruszać jedno miasto a reszta kraju też ruszyła. Nie próbowałbym powtarzać tego rozwiązania w państwach posiadających więcej niż dwa województwa.
Różnic jest więcej i być może ktoś w Kancelarii Premiera je zbierze i opisze. Choć czułbym się lepiej gdyby rząd nie szukał wzorów w Irlandii. Polska nie będzie drugą Irlandią. Ani drugim, nie przymierzając, Sułtanatem Brunei. Recepta na sukces Polski znajduje się w Polsce.